Łukasz Rogojsz, Interia: Zamach na Donalda Trumpa to punkt przełomowy kampanii prezydenckiej? Dr hab. Tomasz Płudowski, prof. Akademii Ekonomiczno-Humanistycznej w Warszawie: - Tak, zdecydowanie. Trump w tej kampanii prowadził od początku w sondażach, a zamach na jego życie tylko go na tym prowadzeniu umocni. Podobnie wzmocni go w kluczowych dla losu wyborów stanach. Warto to podkreślić, bo to pierwszy raz, kiedy Trump tak zdecydowanie prowadzi w sondażach. Nawet gdy wygrywał wybory w 2016 roku, w sondażach gonił Hillary Clinton, był mocno niedoszacowany. Co więcej, teraz sprzyjają mu też inne okoliczności. Jakie? - Po pierwsze, percepcja sytuacji gospodarczej wśród Amerykanów jest zła. Wydaje się to pozostałością jeszcze po okresie pandemii koronawirusa. W rzeczywistości kondycja amerykańskiej gospodarki nie jest najgorsza - wzrost gospodarczy odbił, bezrobocie spadło, a inflacja choć wysoka (ok. 10 proc.), to jest pod kontrolą - ale liczy się to, co myślą wyborcy. To działa na niekorzyść Joe Bidena i jego administracji. - Po drugie, jednym z wiodących tematów kampanii, zwłaszcza po pierwszej debacie prezydenckiej, stał się wiek Bidena, stan jego zdrowia i zdolność do pełnienia urzędu. To zniszczyło jego kampanię, zupełnie uniemożliwiając narzucanie własnych tematów i zepchnęło na kilka tygodni do defensywy. Nikt nie przejmował się, że Trump w debacie obiektywnie wypadł bardzo słabo - kłamał, był bezczelny, nie odpowiadał na pytania, rzucał bezpodstawnymi oskarżeniami - bo w warstwie wizualnej był całkowitym przeciwieństwem Bidena: energiczny, wygadany, z żywą gestykulacją. - Po trzecie, można by powiedzieć, że zamach na Trumpa sprzyja Bidenowi, bo w końcu tematem numer jeden w debacie publicznej nie jest jego stan zdrowia i kolejne wpadki. Z drugiej strony, po zamachu Biden musiał de facto zawiesić kampanię, a nawet gdy ją wznowi, to bardzo trudno będzie mu prowadzić działania agresywne i krytyczne wobec Trumpa, który jest w tej sytuacji ofiarą. Ile realnie Trump zyskał politycznie na tym zamachu? - Bardzo dużo. Ten zamach zbudował go w oczach mas jako postać ponadprzeciętną czy nawet heroiczną. Uniesiona pięść Trumpa chwilę po strzale, jego okrzyk "Fight! Fight! Fight!", emocje, wsparcie dla niego płynące z każdej strony - to zmienia całą narrację kampanijną. W jakim sensie? - W niepamięć odchodzi realna polityka, różnice ideologiczne, polityczne i ekonomiczne między kandydatami. Teraz mamy wyścig między starszym panem, który jest niedołężny, popełnia co chwilę gafy i nie nadaje się do pełnienia funkcji prezydenta supermocarstwa a kimś, kto, zwłaszcza w oczach swoich wyborców, wyrasta na herosa, który umknął śmierci. Wielu wyborców Trumpa to ludzie bardzo religijni, widzą w tej sytuacji palec boży. Nie ma w tym wiele logiki, ale to sytuacja jednoznacznie korzystna dla obozu Trumpa. Wśród amerykańskich mediów i komentatorów są dwie tezy. Jedna, że zamach przekona umiarkowanych wyborców i stany wahające się do Trumpa. Druga - że polaryzacja w Ameryce jest zbyt potężna, żeby nawet zamach mógł wiele zmienić. Kto ma rację? - Obie strony, chociaż mówią o nieco innych rzeczach. Jeśli myślimy o całości wyborców, to większość pozostaje przy swoim zdaniu, niezależnie od tego, co się dzieje. Nawet pierwsza debata prezydencka niespecjalnie cokolwiek w tym względzie zmieniła. To były wahnięcia rzędu 1-3 pkt proc. I chociaż trzy czwarte wyborców demokratycznych oceniało, że ich kandydat źle wypadł w tej debacie, to przecież nie znaczy, że oni go nagle porzucą i zostaną republikanami. To działa tak samo jak na polskim gruncie - przecież wyborcy Tuska nie przejdą na stronę Kaczyńskiego, jeśli Tusk palnie coś głupiego na konferencji prasowej albo w wywiadzie. W obu przypadkach, polskim i amerykańskim, reakcją może być demobilizacja i pozostanie wyborców w domu. A to częściej dotyczy sympatyków tej strony, która jest akurat u władzy. I właśnie o to toczy się w Ameryce walka - maksymalną mobilizację swojego elektoratu i możliwe skuteczną demobilizację wyborców drugiej strony. - Żelaznych elektoratów i jednej, i drugiej strony nic nie przekona do zmiany zdania. Nie przy takich emocjach i takiej polaryzacji. Gra toczy się o wąską grupę wyborców, którzy po jednej kadencji Trumpa i jednej Bidena nie mają jeszcze wyrobionego zdania, na kogo zagłosować w listopadzie. Ci ludzie nie mają silnie ukształtowanych postaw politycznych, nie są też mocno zideologizowani, więc trudno przewidzieć, kto lub co ich przekona. Jak przeciągnąć ich na swoją stronę? - To wielka niewiadoma, ale na korzyść Trumpa na pewno przemawia to, że dwa główne wydarzenia tej kampanii - debata prezydencka oraz zamach - działają wyraźnie na jego korzyść, jednocześnie osłabiając Bidena. Z pewnością do przekonania części niezdecydowanych to wystarczy. Pytanie, czy będzie to wystarczająca liczba. O tym mają podobno zadecydować kwestie kulturowe - amerykańskiej kultury politycznej i kultury popularnej. Filmowość, pomnikowość, a zdaniem niektórych nawet historyczność scen z zamachu na Trumpa ma zapewnić mu duży handicap w dalszej części kampanii. - To prawda. Zdjęcia z Butler, gesty Trumpa tuż po zamachu, relacje świadków, ładunek emocjonalny tamtych wydarzeń - to wszystko kreuje ogromne pole do działania dla sztabowców Trumpa. Popkultura w Stanach Zjednoczonych jest znacznie silniej rozwinięta niż w Europie. Amerykanie silniej na niej polegają. To ona kształtuje gusta, postawy, mody. A dla polityka w czasie kampanii nie ma nic korzystniejszego, niż stworzyć modę na samego siebie. Porozmawiajmy również o Bidenie. Powiedział pan, że zamach to okazja dla demokratów, bo w końcu uwaga opinii publicznej schodzi z ich kandydata i kwestii jego wieku, sprawności fizycznej, zdolności do rządzenia krajem. To szansa na przegrupowanie? - W teorii taka szansa jest, ale Biden to niezwykle uparty polityk. Wszyscy ludzie, którzy z nim współpracowali powtarzają, że jeśli na czymś się zafiksuje, to trudno go od tego odwieść. Ostatnie wypowiedzi pokazują, że aktualnie jest zafiksowany na kontynuowaniu kampanii, bo ma pełne przekonanie, że nie tylko może pokonać Trumpa, ale że tylko on może to zrobić. Zmiana stanu gry po zamachu nie wpłynie na niego? Przecież to potwornie doświadczony polityk, powinien umieć chłodno ocenić sytuację. - Powinien przede wszystkim dotrzymać obietnicy sprzed kilku lat, że będzie prezydentem na jedną kadencję. Fakt, że zdecydował się na walkę o reelekcję był pierwszym strategicznym błędem. Podobnie jak to, że demokraci przez cztery lata nie byli w stanie wykreować liderów i liderek, którzy mogliby kontynuować misję Bidena. Bo co z tego, że Biden jest lepszym od Trumpa kandydatem, jeśli chodzi o fundamentalną wiarygodność, rozumienie realiów międzynarodowych i mechanizmów zarządzania państwem, jeśli jest powolny, zmęczony i, niestety, zbyt stary, żeby sprostać wyzwaniom, jakie niesie ze sobą przewodzenie supermocarstwu. On uważa inaczej. Rzecz w tym, że jeśli demokratom nie uda się go przekonać, to nie sposób wymienić go siłą. Dlatego od czasu debaty prezydenckiej buntują się i darczyńcy, i coraz większa część prominentnych polityków Partii Demokratycznej. Nie widzą szansy na wygraną z Bidenem w roli frontmana. - Demokratom będzie bardzo trudno wymienić Bidena. Mówiłem już o jego uporze. Musiałoby się tu złożyć wiele czynników naraz: bunt partii, bunt darczyńców, pikujące sondaże, perswazja rodziny i najbliższych, jakiś klarowny kandydat do zastąpienia Bidena. Poza tym, demokraci muszą w tym wszystkim niezwykle uważać. Już teraz ich sytuacja jest arcytrudna. Jeśli dodatkowo stworzą wrażenie chaosu i wojny wewnątrz partii, to puszczą z dymem całą kampanię jeszcze przed końcem lata. Zresztą sam kandydat to tylko część problemu demokratów. Drugą jest to, czy ich kampanię można jeszcze pchnąć na nowe tory. Na ten moment wydaje się, że aby tak się stało, musiałoby wydarzyć się coś rewolucyjnego. Rewolucyjnego, czyli...? - Na przykład nowy kandydat, ale bardzo świeży, z zupełnie nowymi pomysłami, znany i lubiany przez opinię publiczną, a jednocześnie przyjęty przez aklamację przez elektorów Partii Demokratycznej. Kimś takim mogłaby być wiceprezydent Kamala Harris? To o niej mówi się najczęściej w kontekście możliwego zastąpienia Bidena. - Nie wiem, czy zdołałaby to udźwignąć. Sztab Trumpa z pewnością atakowałby ją jako kontynuację politycznej linii Bidena, bo przecież przez cztery lata była w jego administracji kluczową figurą. Nie wiem też, czy Harris byłaby w stanie odmienić narrację demokratów, a to dzisiaj dla nich równie wielkie wyzwanie co wymiana kandydata. Dlaczego zmiana narracji kampanijnej jest dla demokratów tak ważna? - Dotychczas ich kampania była oparta na krytyce Trumpa. W sytuacji, gdy dopiero co był na niego zamach, a on sam odniósł obrażenia - wprawdzie niewielkie, ale jednak - to dalsza silna krytyka jest bardzo ryzykowna. Krytykowanie ofiary zamachu często jest odbierane jako stawanie po stronie oprawcy i uznawane za mocno nietaktowne. Na co w takim razie powinni w dalszej części kampanii postawić demokraci, żeby mieć szanse na zwycięstwo z Trumpem? - To pytanie za milion dolarów, które zadają sobie zapewne wszyscy w Partii Demokratycznej. Osobiście nie wiem, czy ta kampania jest jeszcze dla demokratów do wygrania. Za dużo rzeczy przemawia przeciwko nim, a czasu na zmiany pozostało naprawdę niewiele. Mają słabnącego kandydata, wielki problem z jego wymianą, sypiącą się narrację kampanijną, a do tego rywala, który wskutek niezależnych od siebie okoliczności, ale też dzięki pewnym umiejętnościom aktorskim, wyrósł na narodowego bohatera - niepokornego polityka, który ryzykował dla sprawy, w którą wierzy, własnym życiem. Mógłbym teraz zapytać: co można zrobić, skoro nic nie można. - Demokraci powinni oprzeć swoją kampanię na zagrożeniu dla amerykańskiej demokracji ze strony Trumpa. Druga rzecz to wytłumaczenie Amerykanom zagrożeń dla ładu międzynarodowego i dla globalnego przywództwa Stanów Zjednoczonych, jeśli Trump wróci do Białego Domu. Ważne, żeby nie wdawać się tutaj w detale, bo amerykańscy wyborcy nie poruszają się płynnie w meandrach polityki międzynarodowej, ale grać symbolami, poczuciem dumy narodowej i pokazać, że to też ma wpływ na ich codzienne życie. Wreszcie demokraci muszą wymyślić odpowiedź na gospodarcze obawy Amerykanów i pokazać, że Trump wcale nie ma tutaj najlepszych recept. To konieczne, bo w amerykańskich wyborach portfel i gospodarka zawsze odgrywają kluczową rolę. Jak będzie wyglądać dalsza część kampanii samego Trumpa? Od momentu zamachu w przestrzeni publicznej wszyscy apelują o jedność i potępienie przemocy. Tymczasem to Trump był przez lata, także w tej kampanii, prowodyrem podkręcania temperatury sporu politycznego do granic. Teraz wciśnie hamulec i nagle postawi się w roli ofiary? - Trump na pewno nie odegra roli ofiary, wybierze raczej rolę wroga systemu i jedynego zagrożenia dla tego systemu. Kogoś, kogo ten system się boi i chce pozbyć za wszelką cenę. Może też skorzystać ze specjalnego statusu osoby, która przeżyła zamach na swoje życie i ma teraz specjalną, dziejową misję do wypełnienia. Jaką misję? - Misję zjednoczenia narodu. Każdy, kto zna i śledzi karierę Trumpa wie oczywiście, że on nie jest w stanie zjednoczyć Amerykanów, bo to idzie w kontrze do jego polityki, ale taktycznie mógłby prowadzić taką kampanię. Tak czy inaczej, kwestią czasu jest powrót Trumpa do jego ostrej, oskarżycielskiej retoryki, bo politycznym "gołębiem" nigdy nie był i nigdy nie będzie. Politycy demokratów i republikanów będą nadal eksploatować różnice między Amerykanami dla swoich politycznych korzyści. Trump jest tutaj koronnym przykładem. Bardzo mocno żywi się politycznie pogardą, niechęcią i nieufnością pomiędzy wyborcami republikanów i demokratów. Co się stanie z samą kampanią prezydencką? Wśród demokratycznych i republikańskich wyborców mnóstwo jest podejrzliwości i teorii spiskowych. Beczka prochu już wybuchła czy wciąż na niej siedzimy? Grożą nam kolejne akty agresji? - Cały czas siedzimy na beczce prochu i ona cały czas może jeszcze wybuchnąć. Wielokrotnie, w każdej chwili. Nadal nie wiemy, co powodowało zamachowcem - jakie miał motywy, jaka ideologia mu przyświecała, jakie cele chciał osiągnąć. Podobnych ludzi może być wielu, bo i ataki tzw. samotnych wilków to w Ameryce nic nowego. Co roku jest ich mnóstwo - w szkołach, kinach, centrach handlowych. Odpowiedzialnością amerykańskich polityków jest w tej chwili takie zarządzanie emocjami społecznymi, żeby do tego nie doszło i sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. Jeśli się wymknie, może już nie udać się jej opanować. dr hab. Tomasz Płudowski - amerykanista, socjolog polityki i kultury; profesor Akademii Ekonomiczno-Humanistycznej w Warszawie, prodziekan Wydziału Nauk Społecznych AEH; mentor programu Top Minds; stypendysta Fundacji Kościuszkowskiej na Uniwersytecie Nowojorskim oraz Komisji Fullbrighta na Uniwersytecie Stanforda ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!