Donald Trump, wprowadzając się do Białego Domu, kazał zawiesić podobiznę swojego idola w Gabinecie Owalnym, oficjalnym miejscu pracy głowy państwa. Chodziło o bohatera z odległej przeszłości, Andrew Jacksona. Dopiero siódmego prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale pierwszego populistę z prawdziwego zdarzenia. W tym czasie przygotowywano się do usuwania z banknotów twarzy kontrowersyjnego prezydenta. Jackson był prezydentem w latach 1829-1837. Zasadę "dziel i rządź" stosował na przemian z zasadą "wszystkie chwyty dozwolone". Populizm polega na podzieleniu wyborców na dwie, antagonistyczne grupy: zepsute elity i zdrowy lud. Prawda nie ma tu znaczenia. No, chyba że za prawdę uznamy, że idzie o skonfliktowanie między sobą ludzi dla osiągnięcia własnych politycznych celów. Wulgarne wyzwiska pod adresem establishmentu, przemoc fizyczna, otwarta propaganda, łamanie konstytucji... - wszystko to Jackson firmował swoją osobą. Skoro jedni go kochali, to inni nienawidzili. Nie jest zatem przypadkiem, że pierwszy zamach na prezydenta USA zdarzył się właśnie wtedy. W 1835 roku oddano strzały do Jacksona, który nie tylko uszedł z życiem, ale jeszcze obił laską zamachowca. Fani tego selfmademana na urzędzie byli wniebowzięci. Dla nas zaś to lekcja, że w demokracji odgórna polaryzacja rodzi agresję fizyczną, która może wymknąć się spod kontroli. Wcześniej wierzono, że zamachy spotykają tylko tyranów. Nikt przecież nie będzie chciał zabić prezydenta wybranego w wyborach. Po 1835 roku wyleczono się z tego naiwnego przekonania. Niezrozumiałe jest, dlaczego w 2024 roku nikt nie pamięta o lekcjach z amerykańskiej demokracji. Kategorie zamachowców Niebawem upłynie 200 lat historii zamachów na prezydentów USA. Czego się z niej dowiadujemy? Ano tego, że zamachowców można podzielić na dwie grupy: jedni zamachowcy - chcą pozbawić życia daną osobę, aby w ten sposób zmienić kierunek polityki. Właśnie z takich pobudek został w 1865 roku pozbawiony życia Abraham Lincoln. W teatrze podszedł do niego aktor i oddał strzał w głowę prezydenta. Zamach, choć był udany, niczego nie zmienił. Druga grupa zamachowców to osoby po prostu chore psychicznie. W 1881 roku na stacji kolejowej zamachu na prezydenta Jamesa Garfielda dokonał człowiek, którego organizm zdewastował syfilis. Jak się wydaje, zamach z 2024 roku na Donalda Trumpa należy do tej właśnie kategorii (chociaż wciąż wyjaśniane są motywacje młodego zamachowca). Wiara w Trumpa Coś jeszcze wiemy z historii zamachów? Jedno na pewno. Nieudany zamach będzie w USA interpretowany religijnie. Po zamachu Donald Trump przez wielu wyborców zostanie potraktowany jako osoba, nad którą czuwa Opatrzność. Nie będzie można mu odmówić głosu. Więcej, jakikolwiek sprzeciw czy krytyka będzie interpretowana w kategoriach wyznaniowych. Jak to jest niebezpieczne, widzieliśmy przy okazji ataku na Kapitol w styczniu 2021. Wierność politykowi, który postrzegany jest jako namaszczony, prowadzić może do kompletnego lekceważenia demokratycznych instytucji i praworządności. Nieudany zamach wyłącznie wzmocni te mętne przekonania. Jednocześnie strzały oddane do Trumpa będą interpretowane nie jako ogniowo w historii amerykańskiego populizmu, lecz jako: "chaos", "bałagan", "wojna domowa". Wówczas części wyborców potrzebny okazuje się "Mocny Człowiek", który "wyleczy Zło". Innymi słowy, polityk, który maksymalnie wzmocni władzę wykonawczą, tak że aż zatrzeszczy, a może nawet pęknie konstytucja z 1787 roku. Dokładnie tak, jak robił to Andrew Jackson w XIX wieku. Na tym tle zdumiewa zamach w 2024 roku wyłącznie pod jednym względem: jako intelektualny nokaut polityków i komentatorów. "Donald Trump wygrał wybory!" - oto bodaj najczęstszy komentarz po zamachu na byłego prezydenta. I tyle. Poddano się irracjonalnej sile obrazów. Nieprawdopodobne jest zatem nieprzygotowanie demokratów do analizowania na chłodno wydarzenia - jakże przecież typowego - dla amerykańskiej demokracji. Jarosław Kuisz