- Jednego albo drugiego nie może być w rządzie. Jeden z nich po prostu musi wylecieć. Inaczej to już nie pociągnie - mówi nam dobrze zorientowany polityk PiS-u, którego pytamy o "wojnę energetyczną" pomiędzy premierem Morawieckim i wicepremierem Sasinem. Obaj politycy nie przepadają za sobą od dawna i również od dawna rywalizują zarówno w ramach rządu, jak i partii. Konflikt premiera i jednego z jego zastępców ma swój początek w walkach o wpływy w państwowych spółkach, ale dawno już wyszedł poza te ramy. Nasilał się tym bardziej, im bardziej Morawiecki rósł politycznie w szeregach Prawa i Sprawiedliwości. Swoje apogeum osiągnął w ostatnich tygodniach, kiedy pierwszoplanowym problemem Zjednoczonej Prawicy stał się kryzys energetyczny, a więc brak wystarczającej ilości węgla, zwłaszcza dla odbiorców indywidualnych, i rekordowo wysokie ceny tego surowca na polskim rynku. Problem uderza bezpośrednio lub pośrednio we wszystkich Polaków, ale w oczywisty sposób najdotkliwiej odczuwają go mieszkańcy polskiej prowincji, dla których węgiel nierzadko jest podstawowym źródłem ciepła w sezonie zimowym. To natomiast oznacza, że PiS balansuje na linie nad przepaścią. Jeśli nie będzie w stanie zapewnić Polakom - w tym w dużej mierze własnym wyborcom - możliwości ogrzania swoich mieszkań i domów po rozsądnych cenach, rachunek za tę niekompetencję zapłaci jesienią przyszłego roku przy urnach wyborczych. Kryzys i chaos Winston Churchill, legendarny brytyjski premier, zwykł mawiać: "Nie pozwól, aby dobry kryzys się zmarnował". Wewnątrzpartyjne stronnictwa w PiS-ie zdają się brać słowa Churchilla mocno do serca. Jednak zamiast - jak postulował to brytyjski polityk - wykorzystać kryzys do poprawy sytuacji społeczeństwa czy państwa w perspektywie długoterminowej, wykorzystują go do wyrównywania wzajemnych rachunków i budowaniu własnej pozycji politycznej. Kryzys energetyczny jest jednak najzupełniej realny. Zagraża milionom Polaków, ale również politycznej przyszłości rządu. Kancelaria Premiera i kontrolowane przez wicepremiera Sasina Ministerstwo Aktywów Państwowych od wielu tygodni przerzucają się - w tym momencie już także publicznie - odpowiedzialnością za problemy z dostawami węgla i jego wysokimi cenami na polskim rynku. Przed kilkoma dniami Onet opisał oficjalną korespondencję na linii MAP - KPRM, której tematem był właśnie kryzys energetyczny. Z dokumentów wynika, że i jedna, i druga strona sporu od dawna były świadome chaosu na rynku energetycznym i problemów, jakie czekają rządzących z zapewnieniem odpowiedniej ilości surowca (po odpowiedniej cenie) milionom Polaków, aby ci zimą mogli ogrzać swoje mieszkania i domy. Politycy PiS-u sami zresztą nie pomagają sobie nie tyle w zażegnaniu, co choćby zminimalizowaniu kryzysu. Pytani o dostępność węgla i możliwość ogrzania mieszkań przez Polaków plączą się w zeznaniach. Przykład pierwszy z brzegu - Jarosław Kaczyński. - Niezależnie od tego, czy rację mają ci, którzy mówią, że potrzeba nam kilka milionów ton, czy ci, którzy liczą raczej kilkanaście milionów ton - węgla wystarczy. Proszę mnie trzymać za słowo. Nie mówię, że od razu w sierpniu czy we wrześniu będzie wszystko można kupić od ręki w dowolnych ilościach, ale damy radę - mówił pod koniec lipca w wywiadzie dla Interii. - Powtarzam, do końca sezonu grzewczego każdy, kto będzie chciał się ogrzewać węglem - będzie mógł to zrobić - podkreślił prezes PiS-u. Jednak już w pierwszych dniach września były premier podchodził do sprawy zgoła inaczej. Zagadnięty podczas spotkania z wyborcami w Nowym Targu o to, czym Polacy mają grzać tej zimy w swoich domach, polityk odparł: - Trzeba w tej chwili palić wszystkim, poza oponami czy podobnymi szkodliwymi rzeczami, bo Polska musi być ogrzana. Topór nad głową Morawieckiego Energetyczna pętla na szyi rządzących coraz mocniej się zaciska. Komfort życia Polaków i bezpieczeństwo strategiczne państwa to tylko jedna strona medalu. Druga to twarda, partyjna i rządowa, polityka. Zwłaszcza, że za rok czekają nas wybory parlamentarne, a Nowogrodzka ma jasny cel: zdobyć trzecią kadencję u władzy. Temu celowi w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy podporządkowane jest wszystko. Nasi rozmówcy w partii rządzącej mówią wprost: to dla nas najważniejsza i najtrudniejsza zima od momentu objęcia władzy w 2015 roku. Przeprowadzić Zjednoczoną Prawicę przez ten okres burzy i naporu ma premier Morawiecki. Albo inaczej: to on odpowiada głową za to, żeby Zjednoczona Prawica w najbliższych miesiącach nie poszła na dno. W Zjednoczonej Prawicy nie ukrywa tego już nikt. Na czele z prezesem Kaczyńskim. Bardzo głośnym echem odbił się wywiad lidera obozu władzy w Radiu Wrocław z końcówki września. Prezes PiS-u odpowiadał na szereg pytań, m.in. o to, czy to Morawiecki poprowadzi obóz władzy do wyborów parlamentarnych w 2023 roku. - Ja w tej chwili nie odpowiadam na to pytanie, bo jest kwestia rozwiązania tych problemów z węglem, z zimą - z rozbrajającą szczerością przyznał Kaczyński. Dopytywany, czy szef rządu stanie na wysokości zadania, odparł: - Tutaj zastanowimy się nad tym, w jakiej konfiguracji będzie można to rozwiązać najlepiej. Natomiast pan premier, z mojego punktu widzenia, bo to nie jest jedyny punkt widzenia w partii, dobrze wypełnia swoje obowiązki. Czy prezes nadal broni premiera przed wewnątrzpartyjnymi krytykami? Czy Morawiecki nadal może liczyć na zaufanie i wsparcie najważniejszego polityka na polskiej prawicy? - Nie ma żadnego znaczenia, co kto mówi publicznie. To, że prezes coś mówił w mediach, zupełnie nic nie znaczy - twierdzi jedno z naszych źródeł na Nowogrodzkiej. Jak zatem czytać słowa Kaczyńskiego? Wniosków można wysnuć kilka. Po pierwsze, Kaczyński przyznał między wierszami, że premier ma przeciwników w partii i że są to przeciwnicy mocni, z których punktem widzenia nawet on sam musi się liczyć. Po drugie, polityczna przyszłość Morawieckiego zależy dziś wyłącznie od Kaczyńskiego. Po trzecie, zaufanie Kaczyńskiego do Morawieckiego nie jest już tak duże jak kiedyś, a o politycznej przyszłości premiera zdecyduje najbliższa zima, która będzie kluczowa również dla całego obozu Zjednoczonej Prawicy. Zielone światło do ataku Z informacji Interii wynika, że słowa Kaczyńskiego na antenie Radia Wrocław zostały odebrane w partii jako przyzwolenie na atak na Morawieckiego. W PiS-ie można też usłyszeć, że to osobliwy sposób mobilizacji premiera przez jego politycznego patrona - musi starać się bardziej niż kiedykolwiek, bo jego wrogowie nie śpią, a Kaczyński może nie być w stanie tym razem ich powstrzymać. To kwintesencja ulubionej metody sprawowania władzy przez Kaczyńskiego - dziel i rządź - którą praktykuje w polityce od lat. Rzecz w tym, że Kaczyński sporo ryzykuje dając zielone światło do ataku na Morawieckiego w momencie, gdy rządowy statek nabiera wody. Politycy Zjednoczonej Prawicy, z którymi rozmawialiśmy, nie kryją, że tym razem nie chodzi już o osłabienie Morawieckiego, ale strącenie go z fotelu premiera. - Teraz to już jest walka na śmierć i życie Morawieckiego z Sasinem - obrazowo stwierdza wieloletni polityk PiS-u, którego pytamy o to, na ile poważna jest sytuacja. Kolejne z naszych źródeł, polityk z KPRM, pytane o to, kto pożegna się z rządem, Morawiecki czy Sasin, odpowiada: - Każdy jest usuwalny. Tylko nie jest tak, że pozbędziesz się kogoś z rządu i on przestanie ci szkodzić. Jak wywaliliśmy Kowalskiego (Janusza, polityka Solidarnej Polski - przyp. red.), to wcale nie przestał nam szkodzić. Inni nasi rozmówcy potwierdzają, że sytuacja zaszła na tyle daleko, że konieczne jest pozbycie się z rządu kogoś z wyżej wspomnianej dwójki, bowiem dalsza współpraca obu polityków jest po prostu niemożliwa. Brakuje minimalnego zaufania, króluje podejrzliwość i chęć zneutralizowania przeciwnika. Rzecz w tym, że Morawiecki jest dzisiaj w obozie władzy osamotniony, mimo że oficjalnie jest premierem i wiceprezesem PiS-u, a więc jedną z absolutnie kluczowych figur. Natomiast wrogów tylko mu przybywa. Od zawsze wojuje ze Zbigniewem Ziobrą i jego Solidarną Polską. Podobnie złe relacje ma z Sasinem i jego stronnikami, spośród których najważniejszymi są marszałkini Sejmu Elżbieta Witek i były marszałek Senatu Stanisław Karczewski. Na domiar złego, "afera mailowa" sprawiła, że Morawieckiego serdecznie dosyć ma też tzw. Zakon PC, a więc najstarsi druhowie prezesa Kaczyńskiego, legitymujący się wieloletnim stażem w PiS-ie. Partyjna starszyzna jest zbulwersowana m.in. tym, co Morawiecki i jego ludzie wypisywali w prywatnej korespondencji o innych członkach partii i rządu. Morawiecki, czyli status quo Wiele w kwestii przyszłości Morawieckiego i Sasina ma się wyjaśnić podczas wyjazdowego posiedzenia klubu parlamentarnego PiS-u, które zaplanowane jest na 29 września, oraz odbywającego się dzień później posiedzenia ścisłego kierownictwa partii. Od kilku dni na Nowogrodzkiej i w sejmowych kuluarach można jednak usłyszeć plotki o rekonstrukcji rządu, której umknąć może nie zdołać sam Morawiecki. Tego chciałoby stronnictwo Sasina. Na następczynię obecnego szefa rządu sasinowcy forsują marszałkinię Sejmu Elżbietę Witek. Sondowana w tej sprawie była też podobno Beata Szydło, ale miała odmówić złożonej propozycji. Inne, choć już znacznie mniej prawdopodobne kandydatury na giełdzie nazwisk, to szef MON Mariusz Błaszczak i prezes PKN Orlen Daniel Obajtek. Wybór Witek rodzi jednak nowe komplikacje. - Wówczas musielibyśmy obsadzić też stanowisko marszałka Sejmu, a to dwa piekielnie trudne głosowania. Nie jesteśmy szaleni, przy takiej większości nikt w to nie pójdzie - przyznaje w rozmowie z Interią jeden z członków rządu. Jak podkreślają nasi rozmówcy z PiS-u, odwołanie Morawieckiego to jedno - samo w sobie byłby to wielki sukces jego przeciwników - ale zastąpienie go kimś innym, to już zupełnie inna historia. Znacznie bardziej skomplikowana. - Jest twarda reguła gry: ten ma możliwość odwołania premiera, kto ma więcej szabel. Ale odwołanie to jedno, a trzeba jeszcze powołać nowego premiera. I dlatego Morawiecki zostanie. Nie ma dziś większości dla jego odwołania. A mówiąc precyzyjniej: dla powołania jego następcy. Sam Morawiecki ma czterech posłów, włącznie z nim licząc - argumentuje źródło Interii z partii rządzącej. Zrzucenie Morawieckiego z sań rodzi też jeszcze jeden problem. Nie jest strategicznie mądrym krokiem z punktu widzenia obozu władzy. Jakby Morawieckiego nie oceniać, gwarantuje zachowanie status quo, który jest dzisiaj bardzo potrzebny mającej wiele obiektywnych i dużo poważniejszych problemów Zjednoczonej Prawicy. Jeśli nie uda się opanować kryzysu energetycznego i za najbliższą zimę obóz władz zapłaci wysoką cenę, będzie można wymienić go wiosną przyszłego roku. Wówczas do kampanii parlamentarnej Zjednoczona Prawica przystąpiłaby już z nowym frontmanem (albo frontmanką). Wymienienie Morawieckiego dzisiaj być może uspokoiłoby sytuację wewnątrz partii, ale w przypadku ciężkiej politycznie zimy skutkowałoby tym, że już wiosną 2024 roku Nowogrodzka będzie mieć politycznie zużytego szefa albo szefową rządu. Dworczyk za cenę rozejmu Skoro odwołanie Morawieckiego już teraz jest obiektywnie trudne bądź bardzo trudne, pojawia się pytanie o inne rozwiązania wewnątrzpartyjnego konfliktu, który coraz mocnej wymyka się spod kontroli. Alternatywną opcją byłoby pozbycie się Sasina, a więc drugiej strony sporu. Część naszych rozmówców przyznaje, że gdyby prezes Kaczyński został przyparty do muru i musiał dokonać wyboru pomiędzy tą dwójką, postawiłby na Morawieckiego. Politycznie i wizerunkowo bardzo mocno zainwestował w obecnego premiera, obaj politycy mają też od dawna dobre relacje (nawet jeśli ostatnio z powodu kryzysu energetycznego nieco się ochłodziły), a Kaczyński ceni Morawieckiego za wiele rzeczy (m.in. pracowitość i zdolność do poświęceń, które niejednokrotnie chwalił publicznie). Wybór między Morawieckim i Sasinem to jednak ostateczność, której niemal na pewno uda się uniknąć. Czyjaś głowa musi jednak spaść, żeby przynajmniej na jakiś czas rozładować napięcie wewnątrz partii i skoncentrować się na przejściu przez nadchodzącą zimę przy minimalnych stratach własnych. Wiele wskazuje na to, że w pierwszej kolejności spadnie głowa Michała Dworczyka, szefa KPRM i prawej ręki Morawieckiego. O rychłej dymisji Dworczyka jako pierwsze poinformowało RMF FM. Lista powodów jest długa, ale najwyższe miejsce zajmuje na niej "afera mailowa", która od ponad roku mocno ciąży rządowi. Szef KPRM mocno podpadł też tzw. Zakonowi PC wskutek tego, co pisał w mailach o innych politykach rządu i samego PiS-u. Wreszcie utrącenie Dworczyka byłoby wyraźnym osłabieniem Morawieckiego, zwłaszcza gdyby jego następcę wybrała premierowi Nowogrodzka. A tego domaga się duża część partyjnego aparatu. Poza tym, z informacji Interii wynika, że sam Dworczyk od pewnego czasu przygotowywał się do opuszczenia KPRM z powodów rodzinnych. W PiS-ie spekuluje się, że miałby dostać dobre miejsce na listach do europarlamentu w wyborach zaplanowanych na wiosnę 2024 roku. Sam Morawiecki nie ma jeszcze planów wobec swojego bardzo bliskiego współpracownika, bowiem nie wie, na ile dyspozycyjny będzie on po opuszczeniu KPRM. Na szefie KPRM cięcia w otoczeniu Morawieckiego mogą się jednak nie skończyć. Dalsze pozycje na liście potencjalnych ofiar nadchodzącej czystki w otoczeniu premiera to Krzysztof Kubów (szef gabinetu politycznego premiera) i Tomasz Matynia (szef Centrum Informacyjnego Rządu). Ich przyszłość nie jest aż tak zagrożona jak w przypadku Dworczyka, ale obaj politycy stanowią bezpośrednie zaplecze polityczne premiera, przez co znaleźli się na celowniku jego partyjnych przeciwników. O tym, czy i ewentualnie jak głębokie cięcia w otoczeniu premiera zostaną przeprowadzone zdecyduje, rzecz jasna, prezes Kaczyński. - Prezes musi godzić różne oczekiwania i różne frakcje. Zwłaszcza w tak newralgicznym politycznie i strategicznie momencie jak obecnie - twierdzi w rozmowie z Interią dobrze zorientowany w obecnej sytuacji polityk PiS-u. Inny podkreśla wagę rozwiązania obecnego sporu przed arcytrudną dla Zjednoczonej Prawicy zimą: - Od tego zależy wszystko. Gospodarczo i politycznie. Spójrzmy tylko na giełdę i jakie tam są ostatnio ruchy. Gigantyczne spadki, niektóre spółki potraciły niemal 10 proc. wartości. Tu już nie ma żartów.