Marcin Zaborski, RMF FM: Czy prezydent Andrzej Duda może wygrać wybory w pierwszej turze? Antoni Dudek: - Wydaje mi się, że to będzie szalenie trudne, nie mieliśmy ani jednego sondażu, który by taką możliwość pokazywał, więc musiałoby w ciągu najbliższych trzech miesięcy nastąpić jego wzmocnienie, tymczasem na razie nie bardzo wiem, w jaki sposób, bo ta strategia, którą wybrał Andrzej Duda, raczej jest strategią, która mu nie przysporzy tak zwanych wahających się wyborców, to jest taka zdecydowana, twarda retoryka. Oczywiście...Ale w sondażach, kiedy pytamy o to, czy podoba się Polakom prezydentura Andrzeja Dudy, to ponad połowa odpowiada, że tak, podoba nam się. Czyli to nie są tylko wyborcy PiS na pewno...- Oczywiście, on ma wysoki poziom akceptacji, tylko że od tego, do zagłosowania na niego, jest jeszcze pewna droga. Zaufanie dla polityków, to kiedyś Jacek Kuroń przed wielu laty tego doświadczał, który absolutnie bił wszystkich polityków na początku lat 90. w rankingach zaufania... No zaufanie to nie poparcie...- ...a później zajął trzecie miejsce w 1995 roku, bardzo odległe, za Kwaśniewskim i Wałęsą, więc ja bym tego nie łączył. Natomiast, rzeczywiście, w otoczeniu prezydenta Dudy chyba był taki pomysł, żeby wygrać w pierwszej turze, dostać ponad 50 procent... Bronisław Komorowski i jego sztab też mieli taki pomysł pięć lat temu.- Pomysł Andrzeja Dudy, czy jego sztabu, mam wrażenie, że polegał i polega ciągle na tym, że trzeba odebrać elektorat Konfederacji, Bosakowi i wtedy się zrobi z tego 50 procent.I tu jest klucz do sukcesu Andrzeja Dudy? - Nie, moim zdaniem nie, kompletnie. Dlatego że - moim zdaniem - Krzysztof Bosak po pierwsze ma bardzo niewielkie poparcie, jak na razie, raczej 3-procentowe niż większe, więc nawet gdyby to 3 procent poszło w tej chwili i przesłoniło swoje głosy na Andrzeja Dudę, to mogłoby braknąć do ponad 50 procent, a po drugie mam wrażenie, że jednak wielu wyborców Bosaka nigdy Andrzeja Dudy nie poprze. A Andrzej Duda dzisiaj jest do pokonania przez opozycję? - Moim zdaniem tak, ale pod jednym warunkiem - że w drugiej turze uda się przekonać większość Polaków, że to nie są tak naprawdę wybory prezydenckie, tylko plebiscyt na temat rządów PiS-u. Jeżeli to się uda zrobić, to wtedy, czy to będzie Kidawa-Błońska czy ktoś inny, istnieje szansa, że bez względu na to, co się wydarzy, ten plebiscytarny charakter zwycięży, mówiąc krótko: ludzie nie tyle będą głosować za kimś, np. na panią Kidawą-Błońską jako optymalną kandydatkę na prezydenta, tylko po to, żeby położyć kres rządom PiS-u. Bo faktem jest, że stawką tych wyborów nie jest tylko to, kto będzie prezydentem. Tu tak naprawdę chodzi o to, czy PiS będzie spokojnie rządził przez następne trzy i pół roku, czy nie. Pan prognozuje nawet, że gdyby Andrzej Duda przegrał wybory, to mielibyśmy przedterminowe wybory parlamentarne. To PiS chciałby szybszych wyborów w takiej sytuacji? - Nie, PiS na pewno nie, tylko proszę zwrócić uwagę, że jeżeli Andrzej Duda przegrywa wybory, to wracamy do bardzo burzliwej kohabitacji. W sytuacji, w której opozycja ma wprawdzie niewielką, ale przewagę w Senacie, i teraz uzyskałaby też prezydenta, PiS tak naprawdę będzie zablokowany, bo on nie ma szans w ogóle na przełamywanie weta prezydenckiego, więc wszystkie istotne ustawy PiS byłyby zapewne wetowane przez tego prezydenta innego niż Andrzej Duda.No tak, tylko bez zgody PiS-u trudno wyobrazić sobie, żebyśmy mieli przedterminowe wybory w Polsce.- To prawda, tylko jest pytanie, czy można przez trzy i pół roku administrować wyłącznie krajem. Bo ja podejrzewam, że przy tej temperaturze sporu politycznego inny prezydent niż Andrzej Duda po prostu zablokuje ten rząd. Bo to nie jest tak, że da się w nieskończoność rządzić tylko w oparciu o istniejący porządek prawny, no choćby wszystkie pomysły z sądami. Nagle koniec z tymi zmianami, bo każda kolejna może się spotkać z wetem prezydenta Dudy, nie da się już jakichś kolejnych ratunkowych ustaw, żeby czemuś tam zapobiec, wprowadzać tak, jak to mieliśmy przez ostatnie pięć lat. Mówi pan, że wybory prezydenckie to jest starcie na emocje, a nie na programy, bo programy są po prostu nudne dla przeciętnego wyborcy. I tu się zastanawiam: czy to znaczy, że opozycja nie musi się silić na przedstawianie programowych propozycji? - Wie pan, ja bym bardzo chciał, żeby te programy były. Ale też prawda jest taka, że dzisiaj kandydat opozycyjny na prezydenta będzie miał ten problem z większością w Sejmie. Tylko Andrzej Duda może powiedzieć: przedłożę projekt ustawy w takiej czy innej sprawie, no i mogę liczyć na poparcie większości w Sejmie. Każdy inny kandydat nie może liczyć na poparcie tej większości, dlatego generalnie, jeśli dojdzie do kohabitacji, to będzie ona kompletnym zablokowaniem systemu. To jak opozycja ma łowić wyborców dzisiaj, skoro wiadomo, że taki prezydent to niewiele będzie mógł zrobić? - Moim zdaniem w taki sposób, jak to robił. Łowi to, mówiąc: "słuchajcie, to jest jedyny sposób, żeby pozbawić PiS władzy w tej chwili, bo inaczej przez najbliższe trzy i pół roku będzie PiS rządził w sposób całkowity, czyli - mówiąc krótko - trzeba zablokować dalsze zmiany, rządy PiS-u, poprzez odzyskanie Pałacu Prezydenckiego". Czyli jest to w dużym stopniu program negatywny. Bo prawda jest taka, że rzeczywiście ten opozycyjny prezydent nie będzie w stanie nic wiele zrobić poza wetowaniem. Chyba, że PiS złagodzi swoją linię i zacznie się negocjowanie. Bo można oczywiście wyobrazić sobie sytuację, w której inny prezydent niż Andrzej Duda zaczyna negocjować z większością parlamentarną PiS-u pewne rzeczy - na tej zasadzie: ja wam, owszem, podpiszę ustawę, ale wy w zamian za to zrobicie to, czy tamto. Tylko na razie polska polityka idzie dokładnie w odwrotnym kierunku niż taki koncyliacyjno-negocjacyjny. Premier albo prezydent pana zdaniem powinien polecieć do Smoleńska 10 kwietnia tego roku? - Wie pan, no myślę, że tak. Myślę, że skala tej tragedii, która się wydarzyła prawie 10 lat temu, była tak wielka, że oczywiście tak. I podejrzewam, że tym kimś będzie Andrzej Duda i to będzie istotny element jego kampanii prezydenckiej. Tym bardziej, że ta rocznica jest jednak dla PiS-u niewygodna, dlatego, że zaczną się pytania o to, co prezes Kaczyński przez lata w czasie miesięcznic smoleńskich zapowiadał: "dochodzimy to prawdy, zbliżamy się do prawdy w sprawie katastrofy". Po czym, od mniej więcej prawie dwóch lat, zapadła cisza w sprawie tego dochodzenia do prawdy. 10. rocznica to będzie moment, kiedy wielu ludzi zapyta rządzącą partię: "słuchajcie, od pięciu lat rządzicie, mieliście to wyjaśnić, strasznie żeście Platformę i Tuska oskarżali o różne rzeczy, no to gdzie dowody. Pokażcie je". 10. rocznica katastrofy smoleńskiej będzie się odbywała przy akordach i echach tego co mówił ostatnio, a pewnie jeszcze powie Władimir Putin w najbliższym czasie o Polsce i historii sprzed kilkudziesięciu lat. W co pana zdaniem albo o co gra rosyjski prezydent? - Wie pan, rosyjski prezydent od zawsze gra o to samo - o budowę rosyjskiego imperium, nie wyszło mu to najlepiej, dlatego że w tym roku obchodzimy 20-lecie jego rządów i jak spojrzeć na bilans tego, to tak naprawdę stracił Ukrainę. A co odzyskał? Abchazję i Osetię. Niewiele. Czyli mówiąc wprost, marzenia Putina są o tym, żeby odbudować obszar imperium w granicach dawnego Związku Sowieckiego. Ale kiedy mówi o Polsce, że to Polska jest współodpowiedzialna, współwinna za to, że wybuchła II wojna światowa, to co tutaj jest jego celem? - To jest, oczywiście, próba wyizolowania Polski. Ponieważ Polska generalnie zawiesiła całą swoją politykę zagraniczną na USA i mamy dość mizerne relacje z państwami Europy zachodniej, to była taka próba pogłębienia tego. Putin liczył na to najwyraźniej, że ktoś poprze taki punkt widzenia. Tylko słabo rozpoznał realia, dlatego że nikt przytomny dzisiaj w Europie Zachodniej - nie tylko z uwagi na ustalenia historiografii, bo to jest jedna sprawa - ale także z uwagi na pewne realne interesy, nie powie: Tak. To Polska jest głównym sprawcą II wojny światowej, bo to jest po prostu niepotrzebne. Francuzom, Niemcom dzisiaj zależy na relacjach z Polską i oni nie będą popierać absurdalnych koncepcji historycznych Putina. No tak, tylko oni mogą jednak 9 maja pojawić się w Moskwie... - Ach, pojawią się, oczywiście. ...i słuchać tego, co Władimir Putin tam mówi. - Tak, pojawią się, wysłuchają. A prawdopodobnie ze strony polskiej nikt nie pojedzie, bo nawet gdyby pojechał, pewnie zostałby w ostatnim rzędzie ustawiony. Tyle tylko... No trudno. My jesteśmy wytypowani przez Rosjan jako ten główny wróg. Oni nie mogą sobie pozwolić na to wobec Amerykanów, na co mogą sobie pozwolić wobec Polski. Więc my jako ten "koń trojański" Amerykanów w Europie będziemy kopani co i rusz i pewnie Putin nie raz jeszcze powie o nas coś przykrego. Ale ja bym nie przywiązywał do tego tak olbrzymiego znaczenia, jak się w Polsce przywiązuje. Uważam, że w Polsce jest jednak jakieś... Ono jest historycznie zrozumiałe, bo ostatnie 300 lat to jest jednak w większości okres zależności od Rosji, potem od ZSRR. Natomiast moim zdaniem my dzisiaj patrzymy na to zbyt histerycznie. Na Rosję trzeba patrzeć spokojnie. Zaraz się skończy kontrakt gazowy, nie będziemy już - wedle relacji obecnego rządu - kupować gazu od Rosji. Jej znaczenie w naszym handlu spadło bardzo nisko. Naprawdę - nie widzę powodu, by się aż tak tym emocjonować. Marcin ZaborskiKarol Pawłowicki, Malwina Zaborowska, Urszula GwiazdaCzytaj na RMF24.pl