Awaria w centrum dowodzenia
Żadnemu z polskich premierów czasu transformacji nie udało się wypracować sprawnego mechanizmu podejmowania decyzji. Również Donald Tusk wydaje się dziś dalszy od tego celu niż zaraz po zwycięstwie wyborczym.
Premiera ograniczają własne ambicje prezydenckie, ale również wzrastające aspiracje koalicjanta z PSL, przejawiające się w konkurencyjnym wobec PO projekcie rozwiązania opcji walutowych i w negocjowaniu z SLD oraz PiS za plecami partnera.
Trójkąt bermudzki
Miejsce zgodnej do niedawna - a przynajmniej niewynoszącej sporów na zewnątrz rządowych budynków - koalicji zajął prawdziwy trójkąt bermudzki.
Jego wierzchołki tworzą: premier, coraz mocniej objawiający się również w roli kandydata na prezydenta (odpowiadającej mu znacznie bardziej niż codzienna kanclerska robota), wicepremier z PSL, który w tychże wyborach może zostać konkurentem obecnego zwierzchnika (Waldemar Pawlak nigdy nie oświadczył, że rezygnuje z kandydowania), oraz drugi wicepremier - typowany na następcę szefa rządu Grzegorz Schetyna.
Logika przyszłych wyborów prezydenckich rządzi już na półtora roku przed ich terminem nie tylko prezydium rządu, ale całą polską polityką. Rzutuje na możliwości przeciwdziałania kryzysowi, skoro w sprawie tak fundamentalnej jak opcje walutowe koalicjanci zgłaszają konkurencyjne rozwiązania. Podobnie jak w kwestii ograniczenia - na czas spowolnienia gospodarczego - państwowych dotacji dla partii politycznych.
Spór o opcje walutowe wynika z różnicy postaw między "liberalnym" Tuskiem a "prospołecznym" Pawlakiem. Ujawnienie "układu strażackiego" przez sprzyjający zwykle tym silniejszym w rządzie springerowski "Dziennik" (w poprzedniej kadencji równie zaangażowany po stronie PiS, a przeciw jego "braciom mniejszym" z Samoobrony i LPR), stworzyło obu politykom kolejne pole konfrontacji.
Jeśli uzupełnić, że początkowo Pawlak wskazać miał Schetynę jako inspiratora ataku - pojęcie trójkąta bermudzkiego przestaje być ozdobnikiem retorycznym, a okazuje najwłaściwszym diagramem do opisu powikłanych relacji premiera i jego zastępców.
Jak kukułcze jajo
Zaś sprawa senatora Tomasza Misiaka - podobnie jak wcześniejsza, udaremniona przez Tuska próba odwołania Ewy Kopacz z funkcji szefowej mazowieckiej PO - zaburza relacje między premierem a jego zastępcą z własnej partii.
Z perspektywy Tuska i jego wywodzących się z Trójmiasta powierników, twórców zwycięstwa wyborczego sprzed półtora roku: Sławomira Nowaka i Tomasza Arabskiego - Misiak okazał się kukułczym jajem, podrzuconym przez pochodzącego z Wrocławia wicepremiera.
Schetyna i Misiak znają się od czasów, gdy jeszcze w Unii Wolności walczyli z Władysławem Frasyniukiem o władzę nad partyjną strukturą dolnośląską. Biogram polityczny właściciela Work Service i niedoszłego szefa eurokampanii PO wiąże się z jego promocją przez Schetynę.
Dotychczas to "wicekanclerz", zajmując się organizacyjną stroną rządzenia, dawał Tuskowi cenne w polityce poczucie bezpieczeństwa: zdejmował z niego odpowiedzialność za kadry w województwach i struktury w terenie. Teraz przysporzył mu kłopotu. Już wcześniej zaszkodził popularności rządu, ogłaszając w niefortunny sposób cięcia budżetowe kosztem policjantów - elektoratu, o który dba każda władza, jeśli chce się utrzymać...
Nasza mała emancypacja
Z kolei emancypacyjne zapędy PSL wzmocniły wybory prezydenta Olsztyna, gdzie Piotr Grzymowicz w barwach ludowców pokonał kandydata PO. Sukces sprzyja poczuciu niezależności, ale ugruntowuje je również instynkt samozachowawczy. PO forsuje bowiem zawieszenie na dwa lata finansowania partii przez podatników. PSL się temu sprzeciwia, we współpracy z PiS i SLD: podobna koalicja, jak w kwestii opcji walutowych.
Przewodniczący klubu ludowców Stanisław Żelichowski, cieszący się opinią polityka, który wie, co mówi - ujawnia, że posłowie PiS przychodzili do PSL z propozycją "trójprzymierza", obejmującego także SLD. Odkąd Jarosław Kaczyński wprowadził Samoobronę do rządu, w polskiej polityce wszystko stało się możliwe. Platforma też zastrzega sobie możliwość "podmiany" koalicjanta - z PSL na SLD.
Wróg, przeciwnik, partner koalicyjny...
Słynne już stopniowanie: wróg, przeciwnik, partner koalicyjny, zapamiętane z czasów poprzednich sojuszy rządzących - powracać będzie tym częściej, im mniej czasu dzielić nas będzie od wyborów prezydenckich. Donald Tusk już teraz kieruje się ich logiką: stąd miejsce na liście wyborczej dla Danuty Huebner i zabiegi o funkcję w Europie dla Włodzimierza Cimoszewicza. Mają na celu skaptowanie elektoratu lewicy i uniemożliwienie jej wykreowania mocnego kandydata. To, co przed czterema laty Konstanty Miodowicz rozwiązał dzięki Annie Jaruckiej, dziś PO próbuje przeprowadzić "po dobroci".
Trudniej pójdzie z PSL. Jeśli notowania PO i Tuska osłabną, Pawlak - pomny doświadczeń z sojuszu z SLD, od którego uzyskiwał więcej, niż wynikałoby z siły głosów w sejmie - może w zamian za wycofanie własnej kandydatury prezydenckiej zażądać funkcji premiera. Wtedy Tusk zmuszony będzie wybierać między prezydenturą, a popularnością we własnej partii. Jeśli nawet przyszłego premiera obsadzi PO - główny kandydat Schetyna już przysparza troski Tuskowi. Bywały w stolicach Europy premier wie doskonale, jak Nicolas Sarkozy obsadził wzorowego urzędnika Francoisa Fillona w fotelu szefa rządu Francji, by szybko się przekonać, że... skromny nominat wyprzedził go w badaniach popularności. Dlatego pojawiają się konkurencyjne kandydatury, a z perspektywy Tuska lepszy wydaje się potencjalny "techniczny" premier Zbigniew Chlebowski, niż dysponujący własnym autorytetem i zapleczem konserwatysta Bronisław Komorowski.
Trójkąt bermudzki, jak wiadomo, wytwarza silne pole magnetyczne, dlatego ciężko się z niego wydostać.
Kłębowisko sprzeczności
Centrum decyzyjne rządu, oparte na kompetencjach, a nie partyjnych parytetach i wolne od konfliktów - to ideał, nieosiągalny dla polityków od początku transformacji. Paradoksalnie, najbliższy pożądanemu technokratycznemu modelowi władzy okazał się mniejszościowy już rząd AWS, kiedy dublerami Jerzego Buzka stali się Janusz Steinhoff od gospodarki oraz odpowiedzialny za sprawy społeczne Longin Komołowski.
Także Jarosław Kaczyński w rządzie PiS dopiero po gorszących perypetiach z koalicyjnymi wicepremierami Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem oraz Ludwikiem Dornem z własnej partii u schyłku kadencji wybrał "techniczny" wariant z Zytą Gilowską i Przemysławem Gosiewskim jako zastępcami.
Gdy prezydium rządu Kazimierza Marcinkiewicza tworzyli on sam i Dorn, było oczywiste, że faktyczne centrum decyzyjne znajduje się w partyjnej siedzibie PiS przy Nowogrodzkiej. Zdarzało się też, jak w czasach pierwszej koalicji SLD--PSL, że partia traciła zaufanie do swojego wicepremiera i szybko go wycofywała: tak postąpili ludowcy z Romanem Jagielińskim, pospiesznie wymienionym na Jarosława Kalinowskiego.
W prezydium rządu nie zawsze zasiadali charyzmatyczni politycy czy pełnokrwiści liderzy. Mało kto już pewnie pamięta, że wicepremierami u Tadeusza Mazowieckiego byli nie tylko Leszek Balcerowicz i Czesław Kiszczak, ale także zapomniani już Czesław Janicki (ZSL) i Jan Janowski (SD). Logika koalicyjna prowadziła często do ocierających się o granice absurdu rozwiązań wykonawczych: podczas negocjowania składu rządu Jana Olszewskiego pojawiła się koncepcja, żeby liderzy wszystkich siedmiu partii, które miały go poprzeć... objęli funkcje wicepremierów bez teki. Na szczęście jej nie zrealizowano, bo rząd utworzyło mniej partii, a mecenas ostatecznie w ogóle nie miał zastępcy.
Niekiedy w rachunku sił premier okazywał się słabszy od własnego zastępcy i nie dysponował jego możliwościami: tak było na początku ze sterowanym z tylnego siedzenia Jerzym Buzkiem i bardziej wpływowymi wicepremierami: Januszem Tomaszewskim oraz Leszkiem Balcerowiczem. Reguły wyznaczane były zawsze przez parytety, a nie zasady teorii zarządzania. Donald Tusk nie próbował tego przełamać. Na partyjny charakter jego rządu zwraca uwagę wielu obserwatorów, m.in. socjolog Paweł Śpiewak.
Przełamanie innej reguły polskiej polityki okaże się jednak nieodzowne dla realizacji ambicji Donalda Tuska. Nigdy dotychczas przez 20 lat transformacji nie udało się premierowi zostać w wyborach powszechnych prezydentem. Próbujący tego Mazowiecki, choć jako szef pierwszego niekomunistycznego rządu notował z początku niespotykane 85 proc. poparcia, wyścig o prezydenturę przegrał nie tylko z Lechem Wałęsą, ale nawet egzotycznym Stanisławem Tymińskim. Zaś Pawlak w 1995 r. jako kandydat na prezydenta nie był już od kilku miesięcy premierem, ale wcześniejsze sprawowanie urzędu nie pomogło mu w uzyskaniu wyniku lepszego niż piąte miejsce. Buzek w 2000 r. startu nawet nie próbował.
Jeśli pominąć nieudaną misję Pawlaka z 1992 r. (nie stworzył wtedy rządu), żaden z premierów czasu transformacji nigdy nie wrócił już na to stanowisko. Późniejsze losy szefów rządu układały się rozmaicie, od kierowania wielkim bankiem (Jan Krzysztof Bielecki, obecnie prezes Pekao SA) poprzez dyplomację (ambasador przy Watykanie Hanna Suchocka) po rolę dyżurnego bohatera brukowców, która pomimo wysokiego miejsca w rankingach popularności stała się ostatecznie udziałem Kazimierza Marcinkiewicza.
Obecny premier gra więc o całą pulę, a każdy kolejny zbędny konflikt tylko go od celu oddala. To problem rządzących. Dla społeczeństwa bardziej istotne jest, że każdy spór na szczytach władzy szkodzi możliwościom przeciwdziałania kryzysowi gospodarczemu.