W Berlinie właśnie odbyło się spotkanie liderów państw Zachodu. Dłonie uściskali sobie mocno amerykański prezydent Joe Biden, prezydent Francji Emmanuel Macron, premier Wielkiej Brytanii Keir Starmer a wreszcie gospodarz - kanclerz Niemiec Olaf Scholz. Tematyka obrad? Oczywiście, rozwibrowana polityka międzynarodowa świata, ale w szczególności sprawa wojny i pokoju w Ukrainie. W Polsce na sam fakt spotkania w tym gronie (nawet nie na treść rozmów) zareagowano oburzeniem, nawet wściekłością. Jak to? Przecież Warszawa wraz z krajami nadbałtyckimi od lutego 2022 roku włączyła się do pomocy Ukrainie. Przyjęto miliony uchodźczyń z dziećmi. Apelowano do Zachodu o szybkie wsparcie militarne i finansowe, wówczas gdy prezydentowi Wołodymyrowi Zełenskiemu Waszyngton miał do zaoferowania co najwyżej plan ucieczki z Kijowa. Wydawałoby się, że polityczne pomyłki Zachodu w sprawie Rosji oraz krwawa wojna powinna była zmienić coś w stosunku do Europy Środkowej i Wschodniej. Nic z tego. Oto proszę, znów spotyka się tylko Wielka Czwórka Mężczyzn, która przy nakrytym stoliku radzi nad przyszłością naszego regionu. Bez pytania kogokolwiek o zdanie. Bez uwzględniania racji państw najbardziej zagrożonych. Szef MSZ, Radosław Sikorski, próbował szukać dobrych wytłumaczeń dla niedobrej sytuacji. Opowiadał coś o formalnych powodach. O huraganie w USA, opóźnieniu przybycia prezydenta Bidena, kłopotach z prezydentem Andrzejem Dudą. Nie jest to przekonujące postawienie sprawy. Po serii dwustronnych nieporozumień Warszawy z Kijowem - to kolejny przykład tego, że po rządach PiS-u politykę zagraniczną naprawić jest trudno. Dawny szef MSZ, Czaputowicz, wypowiedział słynne słowa o osamotnieniu dyplomatycznym Polski PiS-u. Gdy spojrzymy pod grubą warstwę słów, produkowanych przez polityków, dostrzegamy, że w gruncie rzeczy nie zmieniło się aż tak wiele. Niestety. Ostatecznie najważniejsze zdanie, które na temat spotkania Wielkiej Czwórki Mężczyzn wypowiedział Sikorski, brzmiało następująco: "Lepiej byłoby, gdyby Polska została zaproszona". Niemcy a Polska. Unaocznienie lekceważenia Berlińskie spotkanie to unaocznienie dyplomatycznego lekceważenia, do którego przyczyniło się prowadzenie polityki grania powyżej swojej ligi. Permanentnego bluffowania i podbijania bębenka w latach 2015-2023. Od niemieckich dyplomatów można było usłyszeć, że - po pierwszym szoku - polityka PiS okazała się korzystna. Ciągłe awanturowanie się dyplomacji od czasów ministra Witolda Waszczykowskiego, stawianie na ostry kurs (kolejno wobec wszystkich sąsiadów), mylenie tropów w budowaniu sojuszy sprawiło bowiem, że Warszawy w ogóle nie trzeba było słuchać. To bolesne, ale prawdziwe. Do 2015 roku narzekano, że polska polityka zagraniczna powinna być bardziej słuchana. Słusznie, jednak metody działania sprawiły, że po tej dacie można było przestać słuchać jej w ogóle. Co zaskoczyło wielu obserwatorów, obecny rząd Tuska nie dystansuje się wobec uderzania pięścią w stół. Chociaż broni sprawy Ukrainy na forum ONZ, jednocześnie potrafi się poróżnić z Kijowem. Nie chodzi o to, kto ma rację. Idzie o to, że z punktu widzenia spotkania Wielkiej Czwórki Mężczyzn nawet wygodniej było nie zapraszać Polski do stołu. Wszelkie sny o przewodzeniu państwom Trójmorza czy o reanimacji Grupy Weimarskiej pozostają snami o potędze. Spotkanie w Berlinie bez Polski. Polaryzacja otępia Wszystko wskazuje na to, że, gdy dojdzie do rozmów o zawieraniu pokoju w Ukrainie, nie zostaniemy zaproszeni do stołu. Pomimo udzielonej pomocy dla Kijowa, pomimo empatii do napadniętego kraju, nie potrafimy wzbić się na taki pułap dyplomacji, na którym będzie nie do pomyślenia, żeby nas nie zaprosić. Wojna polsko-polska z obsesją permanentnego zaczynania wszystkiego od nowa - w tym polityki zagranicznej - wręcz pomaga w tym, aby Polaków nie traktować z należytą powagą. Nie trzeba odwoływać się do innej czwórki mężczyzn, tych z Monachium roku 1938, aby zdać sobie sprawę z niebezpieczeństw bagatelizowania średnich oraz małych państw Europy. Wystarczy przypomnieć tzw. format normandzki z 2014, czyli inną próbę rozwiązywania spraw na szczycie. Wojna w Donbasie i atak na Krym sprawiły, że do stołu zasiedli politycy przedstawicieli Ukrainy, Francji, Niemiec i Rosji. Nie powstrzymało to wybuchu wojny pełnoskalowej w lutym 2022 roku, co najwyżej ją opóźniło (czym skądinąd ex post chwalił się prezydent Francji François Hollande). Jakby nie było, także wówczas Polski do stołu obrad nie zaproszono. Fakty są zatem nieubłagane: czy rządzi PO czy PiS, sytuacja przy stole dyplomatycznym niewiele się zmienia. Kwestia aktywnego, międzynarodowego udziału Polski w pracach na rzecz pokoju w Europie Wschodniej nie jest brana pod uwagę. Gdyby w tej sprawie zawieszono jałowe spory wewnętrzne, można byłoby się zastanowić wspólnie jak temu zaradzić - na dłuższą metę. Jednak na to widoków nie ma. Spory wewnętrzne pozwalają bowiem, przy najmniej do pewnego stopnia, przesłaniać sytuację międzynarodową. Ostatecznie łatwiej wypowiadać z mównicy mocne słowa niż doprowadzić do realnej zmiany, choćby do tego, żeby następne spotkanie odbyło się w Warszawie, a nie w Berlinie. Jarosław Kuisz ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!