Powolna agonia Unii Europejskiej? Czy to nie przesada? Ależ to właśnie sformułowanie padło z ust jednego z wielkich euroentuzjastów, byłego premiera Włoch. Mario Draghi, bo o nim mowa, ogłosił obszerny raport na temat konkurencyjności gospodarki europejskiej - w porównaniu z najważniejszymi gospodarkami świata, czyli USA oraz Chin. I z brukselskiego podium odmalował nam czarny obraz przyszłości. Stary Kontynent wlecze się daleko za najpotężniejszymi państwami świata. Od zaraz, aby nadgonić USA oraz Chiny (ale nie przegonić!) potrzebujemy wielkich inwestycji jak powietrza. W wielu krajach europejskich wzrost gospodarczy pełznie po dnie, jeśli w ogóle nie znalazł się poniżej. Innowacje technologiczne nie kojarzą się z naszą częścią świata. Cyfrowi giganci GAFAM rodzą i rozwijają się gdzie indziej. W tym czasie historycznie wysokiemu niżowi demograficznemu - w tym w Polsce - towarzyszą gorące spory o zatrzymanie imigracji. Poszczególne kraje patrzą na siebie wilkiem. Próbują grać na własną rękę. Zamiast chęci współpracy, widać tylko rosnący jak na drożdżach egoizm narodowy. Zaostrza się chęć pozamykania się na klucz we własnych granicach. Niemal na każdym polu widać zarysy budowanych murów. Powrót niemieckich granic Siłą rzeczy, dokoła tych wewnątrzunijnych murów wybuchną nowe awantury. Właśnie niemiecka szefowa resortu spraw wewnętrznych ogłosiła "tymczasowe kontrole na wszystkich niemieckich granicach lądowych". Niedawny atak nożownika w prowincjonalnym Solingen wywołał głęboki wstrząs w Niemczech. Zginęły trzy osoby i zaraz potem AfD odniosła historyczne sukcesy w wyborach we wschodnich landach. Presja na partie głównego nurtu rośnie. Jak się okazuje, politycy nie mają do zaoferowania nic lepszego od zaakceptowania części propozycji skrajnej prawicy. Trudno zresztą nie odnieść przy tym wrażenia, że w polityce granicznej od wersji "soft" wędrują prosto do wersji "hard". Od wyrywkowych kontroli na granicach, które przecież nie powstrzymałyby zamachu ani w Solingen, ani nigdzie indziej, zmierza się nieubłaganie w stronę dawnych, ścisłych kontroli granic, a kto wie, czy nie wznoszenia murów, płotów itp. W przypadku Niemiec wracają zatem "tymczasowe kontrole" przede wszystkim na granicach z Polską, Czechami czy Austrią. Politycy prześcigają się w pomysłach na to, jak w praktyce nie dopuszczać do składania wniosków azylowych na terytorium niemieckim. W praktyce odsyłanie czy blokowanie wjazdu doprowadzi do granicznych sporów z sąsiednimi krajami. Przed nami zatem wielkie burdy nie tylko o sytuację imigrantów na Odrze oraz Nysie Łużyckiej, ale także na granicy z Czechami czy Austrią. Wspomną państwo moje słowa: skoro w sprawach migracji każdy kraj myśli tylko o sobie, międzynarodowe spory w strefach przygranicznych będą liczne i zażarte. To będzie także medialny wyścig politycznego PR-u. Każdy będzie pudrować realia. Udowadniać swoje racje. A powolne zwijanie strefy Schengen będzie tylko kolejnym krokiem w walce egoizmów narodowych. Każdy sobie I tu widać, jak sprawa granic łączy się z wizjami Mario Draghiego. Otóż restart europejski w stronę innowacyjności, ekologii czy unijnej polityki bezpieczeństwa wymaga zwiększenia nakładów i zwiększenia kooperacji. Tymczasem nikt nie chce się zrzucać do wspólnego koszyka więcej niż do tej pory. Motor Paryż-Berlin dawno temu dostał zadyszki. We Francji deficyt budżetowy bije kolejne rekordy. W Niemczech kreatywna księgowość zmaga się ze skutkami pełnoskalowej wojny w Ukrainie, wzrostem cen gazu oraz ropy, zamykaniem się chińskiego rynku. Nie jest prawdą, że tych problemów się tam nie dostrzega. Przeciwnie, w Paryżu i Berlinie trąbi się o nich od rana do wieczora. Polityka się prowincjonalizuje. Ostatnie śmiałe wizje pogłębiania UE należały do młodego Emmanuela Macrona. To już raczej historia. Najpewniej apel Draghiego o dodatkowe miliardy euro zostanie puszczony mimo uszu. Bezsilności towarzyszy niecierpliwość. Część wyborców domaga się skutecznych rozwiązań tu i teraz - najlepiej takich, które można unaocznić. Może dlatego coraz częściej - jak w sprawie granic - rozwiązań szuka się w programach narodowych populistów, z których wielu w głębi serca pragnie po prostu likwidacji Unii Europejskiej. Ekonomiści apelują, że to Unia oraz imigracja zapewnia utrzymanie wysokiego poziomu życia. Część wyborców wydaje się chyba odpowiadać ekspertom: "wolimy żyć biedniej, ale bez Unii i nielegalnej imigracji". Nie jest jasne, czy po brexicie mają świadomość konsekwencji takiego wyboru. Ale to bez znaczenia. Tak naprawdę nikt nie uczy się na cudzych błędach. I być może, niestety, część państw będzie skłonny wykonać jakiś rodzaj "-exitu", aby znów odkryć powody, dla których dekady temu jednoczono Europę. Jarosław Kuisz