Polska to nie Turcja. A jednak. Gdy na przekór sondażom, prezydent Recep Tayyip Erdogan odniósł sukces w pierwszej turze wyborów niejeden z przeciwników rządu PiS-u oklapł. Badania opinii publicznej znów zawiodły. Kryzys gospodarczy nie skruszył ludowego poparcia dla Erdogana. Obiektywna nieporadność tureckiego rządu, choćby w czasie niedawnego trzęsienia ziemi, nic nie dała. Krótko mówiąc, po stronie opozycji marzenia wzięto za rzeczywistość. Pobożne życzenia przesłoniły trzeźwy osąd. Owszem, w Turcji odbędzie się dogrywka, jednak mało kto wierzy w odsunięcie Erdogana od władzy. Co więcej, przypomina się, jak podobnie wielkie nadzieje pokładano w wyborach węgierskich. W 2022 zakładano, że lud zmęczył się Victorem Orbánem. Niektórym trudno było zakładać, że Fidesz po raz czwarty może zwyciężyć przy urnach. Sondaże dawały nadzieję opozycji. Tymczasem węgierski lider rozniósł opozycję w puch. Zdobył większość konstytucyjną. Kampania w zdominowanych przez Fidesz mediach nie była wyrafinowana. Premier sypnął obietnicami socjalnymi oraz zobowiązaniami do zachowania pokoju w wojennych czasach. Wystarczyło. Podobieństwa pomiędzy nieliberalnymi demokracjami na świecie a wyznaczonym kierunkiem nad Wisłą sprawiają, że takie wieści zza granicy podcinają skrzydła zwolennikom naszej opozycji. Tym bardziej, że na Wegrzech i w Turcji arsenał argumentów przeciwko Erdoganowi wyglądał dość podobnie: od niemądrej polityki zagranicznej wobec sojuszników z Zachodu po karygodne zabawy władz z inflacją. Fakt, że nic to nie dało - przygnębia. Defetyzm w głowach W rozmowach ze zwolennikami opozycji trudno nie usłyszeć nutki defetyzmu. Marudzenie na ego liderów, kręcenie nosem na mało porywające hasła. Dane wydają się potwierdzać ogólne zniechęcenie. Swego czasu opublikowano sondaż Kantar Public, z którego wynikało, że zwolennicy PiS bardziej wierzą w sukces swojego ugrupowania... Po stronie rządowej w najlepsze trwa licytacja na to, kto jest bardziej niepodległy od kogo i czy suwerenność może być jeszcze bardziej suwerenna. Pieniądz płynie wartko, ten prawdziwy i ten wirtualny, nawet bez środków z KPO w Polsce składane są hojne obietnice w duchu ubiegłorocznej kampanii Orbána. Na Brukseli i Berlinie politycy rządowi publicznie wieszają stada psów. A jednak, jak przychodzi co do czego, premier Mateusz Morawiecki pędzi do Akwizgranu, aby u boku kanclerza Olafa Scholza wręczać proeuropejską Nagrodę Karola Wielkiego. Największy paradoks UE I to nam przypomina, że w polskich wyborach roku 2023 doskonale przegląda się najsłynniejszy paradoks Unii Europejskiej. Najwięksi jej zwolennicy znajdują się poza jej granicami. Stali członkowie ekskluzywnego klubu nudzą się, zajadle kłócą, a w przypływie pychy trzaskają drzwiami, jak Wielka Brytania. Tymczasem Ukraińcy gotowi byli i są ginąć za to, by dołączyć do państw Zachodu. Jak wiadomo, w naszym regionie to właśnie jest gwarancja suwerenności - zręczne podzielenie jej z innymi demokracjami. Od 1989 roku to była nasza odpowiedź na geopolityczne pytanie, jak nie znaleźć się pod butem rosyjskim. W naszej kochanej Ojczyźnie niektórzy chyba o tym zapomnieli. A przecież przypomina o owym europejskim paradoksie prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski. Poza odebraniem wspomnianej nagrody polityk odbył właśnie tryumfalne tournée po Zachodniej Europie. Spotkania na szczycie, ważne obietnice militarnej i finansowej pomocy, szczególnie ze strony Berlina. Kraje takie, jak Włochy, Francja i Niemcy najwyraźniej chcą położyć kres monopolowi regionalnej solidarności dla Kijowa. Na stół rzucono możliwości realnej pomocy, przy której słowa moralnego wsparcia mogą co nieco zblednąć (szczególnie po awanturze o zboże). Tylko Berlin zadeklarował Kijowowi 2,7 mld euro pakietu pomocy wojskowej! Tak oto w naszym kraju jedni wyglądają fali zmian. Inni zaś sądzą, że na niej surfują. Zza wewnętrznych, polsko-polskich sporów mało co widać, niestety. A szkoda. Tymczasem politycy innych państw UE chyba przemyśleli wcześniejsze błędy. W każdym razie zabrali się za zmienianie trendów.