Oglądamy powolny zmierzch ery Jarosława Kaczyńskiego
Spektakl frakcyjnych rozgrywek w PiS wiąże się z pytaniem, na ile Kaczyński traci kontrolę nad partią, a na ile się nią bawi?

Zaroiło się w mediach i na internetowych forach od opowieści o umieraniu Prawa i Sprawiedliwości. Kolejne sondaże nie tylko sytuują PiS już trwale na drugim miejscu po rosnącej Koalicji Obywatelskiej. One przynoszą partii Jarosława Kaczyńskiego najgorsze wyniki od lat.
Co prawda większość z nich wciąż nie daje KO nawet z Lewicą szans na stworzenie rządu. Ale dla PiS coraz większym problemem jest umacnianie się Konfederacji Korony Polskiej Grzegorza Brauna. W sumie jest to problem także dla Konfederacji.
Łukasz Pawłowski, szef Ogólnopolskiej Grupy Badawczej przewiduje, że niedługo partia Brauna, będąca wciąż improwizacją bez struktur i kadr, przeskoczy w sondażach blok Sławomira Mentzena i Krzysztofa Bosaka. Ale ta nowa inicjatywa żywi się przede wszystkim rozczarowanymi wyborcami PiS.
Skąd się biorą kłopoty?
Zacznę od deklaracji: nie mają racji ci komentatorzy, którzy opisują ten trend jako efekt wyłącznie błędów kierownictwa PiS. Albo tylko - ulubiony konik kilku badaczy sondażowych prawidłowości - efekt zużywania się starych twarzy i dawnego języka. Zdziwienie, że oto Kaczyński i jego ludzie nie skorzystali na zwycięstwie ich kandydata Karola Nawrockiego, to wyraz ślepoty albo obłudy. Polskie życie polityczne dalekie jest przecież od normalności.
PiS nie jest dziś normalną partią. Jest poddawana niespotykanym w dziejach III RP restrykcjom, z odebraniem jej budżetowych pieniędzy na czele. Codziennie Donald Tusk, twardo dzierżący władzę w Polsce, wyzywa główną partię opozycji od złodziei i łajdaków. Za tym idą wnioski do prokuratury, potem pierwsze akty oskarżenia - nie oceniam tu, na ile uzasadnione, z pewnością jednak służące kolejnym wpisom premiera na X, więc czystej polityce.
Komentatorzy życzliwi tej partii wskazują nieprzypadkowo na rosnącą liczbę niezdecydowanych czy nie deklarujących udziału w wyborach. To mogą być ludzie, którzy boją się lub wstydzą przyznawać do sympatii prawicowych. Można by replikować, że Grzegorz Braun też został postawiony przed sądem. Ale możliwe, że także jego KKP jest niedoszacowana.
No ale po tym zastrzeżeniu trzeba przypomnieć, że o błędach popełnionych już po udanej kampanii Nawrockiego mówią także sami politycy PiS. Jeden z nich wyliczył mi niedawno całą ich listę, choćby zajęcie się trochę na siłę tematem migracji zamiast codziennymi bolączkami Polaków. Może największym było wdanie się w bezładną bijatykę z Konfederacją. Prawicowy wyborca mógł mieć jej dosyć. Mógł też zgodnie z logiką polaryzacji szukać największych radykałów, ludzi, którzy "mówią jak jest", czyli demaskują i oskarżają najgłośniej. A Braun nie kojarzył się zarazem jako jedyny z wewnątrzprawicową awanturą.
Byłby to błąd samego Kaczyńskiego. Tzw. warszawską deklarację, która zapoczątkowała licytację programową z Mentzenem, wymyślił podobno Patryk Jaki. Ale prezes PiS w bijatykę z Mentzenem wszedł jak w masło.
Do tego doszło coś jeszcze. Nigdy jeszcze w dziejach PiS wewnętrzne wojny frakcyjne nie były toczone tak ostentacyjnie. Z jednej strony ich bohaterem jest Mateusz Morawiecki. Mówiło się kiedyś, że pozyskiwał Kaczyńskiego jako premier tym, że nie ma własnych ludzi. Dziś już ma. To młodsi politycy nazywani harcerzami lub "emenemsami", często dawni urzędnicy tamtego rządu. Teraz wspierają gorączkową aktywność medialną swojego lidera.
Jeszcze bardziej aktywna jest frakcja przeciwna, tzw maślarze. Jeden z ich czołowych przedstawicieli, Jacek Sasin, usiłował jako członek jego rządu wysadzić Morawieckiego z premierostwa, i bodaj dwukrotnie prawie mu się udało. Ale robił to po cichu, na wewnętrznych zebraniach kierownictwa. Dziś prowadzi przed kamerami rozważania, że tenże Morawiecki nie powinien być w przyszłości premierem. Bo zbyt centrowy.
Dawny szef rządu się odwija. Mówi, też do kamery, o ludziach, którzy "skaczą mu po głowie". Wyborcy PiS słuchają z rozdziawionymi ze zdumienia ustami. I marzą o zgodzie po prawej stronie.
Kto się bawi Morawieckim?
Argumenty przeciw premierostwu Morawieckiego są oczywiste. Dotyczą nie tyle jego "centrowości", co niestrawności dla polityków i wyborców potencjalnych koalicjantów z obu Konfederacji. Plus kontrowersyjnego dorobku jego rządu, który niektórzy Polacy do dziś obwiniają o dokuczliwości nowego systemu podatkowego czy nadmierne restrykcję podczas pandemii.
Tyle że czym innym jest taka konkluzja poczyniona w gabinetowych dyskusjach, czym innym zaś otwarta kampania przeciw własnemu, jednemu z czołowych polityków. Który przewyższa swoich konkurentów w partii fachową wiedzą o gospodarce i państwie. A któremu czyni się dziś zarzut z niemal każdej wypowiedzi. W tym z takich oczywistości jak ta, że w przypadku udziału Polski w wojnie warto by stworzyć rząd koalicyjny "od Tuska do Kaczyńskiego".
I teraz najzabawniejszy kontekst tej wojenki. Pytam o nią ważnego polityka PiS. Tłumaczy mi, że kampania przeciw Morawieckiemu została wywołana przez maślarzy w reakcji na konkretne zdarzenie. Kilka razy na różnych wewnętrznych zebraniach Kaczyński miał deklarować, że to jednak Morawiecki powinien być po ewentualnym zwycięstwie w 2027 roku szefem rządu. Tacy ludzie jak Sasin (także Przemysław Czarnek, Patryk Jaki czy Tobiasz Bocheński) postanowili przeprowadzić kontrofensywę.
Słucham tego zdumiony. Czyżby wola prezesa aż tak bardzo się już nie liczyła? Czy 76-letni lider dożył czasu, kiedy się tę wolę próbuje zablokować?
A potem przychodzi mi do głowy myśl inna. Czy bez woli Kaczyńskiego można by wywołać wrażenie, że Morawiecki jest niedopuszczony do gremiów mających szykować partyjny program? Czy prezes wymieniłby, niby przypadkiem, nazwisko Czarnka jako potencjalnego premiera? Może więc ma nadal władzę, tylko kontynuuje swoją zabawę ludźmi. Zgodnie z zasadą "dziel i rządź". Robił to i za rządów PiS. Czasem Morawiecki miał wrażenie, że jest namaszczany na następcę Kaczyńskiego. A czasem popadał w niełaskę.
Jeśli to zabawa, to mocno ryzykowna. Zwłaszcza że wpisuje się ona w realne wybory co do kursu partii. Dopiero co Kaczyński zapowiadał, że będzie przestrzegał prawicowych wyborców przed stawianiem na Brauna. Bo ten skrajny radykał działa w istocie w interesie Tuska, wpychając prawicę w negowanie niemieckich zbrodni czy w rusofilstwo. A tu nagle ten sam Jacek Sasin oznajmia przed kamerą, że wolałby koalicję z Braunem niż z Tuskiem. Czy torpeduje w ten sposób pedagogikę prezesa?
Oczywiście wypowiedź Sasina była reakcją na wieść, że wyborcy uciekają PiS-owi do Brauna. On po prostu myślał, że zatrzyma ich lub przyciągnie na powrót do swojej partii ciepłą wizją jednoczenia całej prawicy po wyborach. Tyle że skutek może być odwrotny. Dawny wicepremier zapomniał o zasadzie, że w sprawie przyszłych koalicji milczenie jest złotem.
Tak czy inaczej oglądamy czas powolnego zmierzchu ery Kaczyńskiego. To z tego powodu politycy PiS ruszają tak niezręcznie do boju o własną pozycję. Ten czas może trwać jeszcze lata, ale trudno go nie zauważać. Przy czym żaden z bojowników nie ma kompletu zalet, które pozwoliłyby mu Kaczyńskiego zastąpić. Stąd lęk przed rozłamem.
Media opisują ten zmierzch fałszywie, ciesząc się, że przyćmiewa dziś Kaczyńskiego prezydent Nawrocki. Prezesowi zasłanianie się innymi politykami nigdy nie przeszkadzało, czy była to Beata Szydło czy właśnie Morawiecki. Nawrocki mu nie zagraża, bo nie będzie układał list wyborczych. Natomiast frakcyjna rywalizacja plus psucie różnych przekazów do wyborców zaszkodzić może. Dziś jako dodatek do inwektyw i represji Tuska z Żurkiem jawi się jako wręcz samobójcza.
Piotr Zaremba














