W zabawie biorą udział wszyscy, ale wiodą, jak przystało - liderzy - PO i PiS. Gdy wczytać się w ustawę sezonu, to okazuje się, że najpoważniejszymi sankcjami z niej wynikającymi jest brak dostępu do informacji niejawnej (ja też go nie mam i żyję), a także brak możliwości dysponowania publicznymi funduszami. Ale już nawet departament stanu USA zaniepokoił się, że może ona zablokować komuś start w wyborach, chociaż w oczywisty sposób nie może. Co ciekawe, przekonani są do tego także, zdaje się, uchwalający ustawę posłowie PiS, którzy niespecjalnie kryli, że to specjalnie dla lidera PO. Po co czytać, nad czym się głosuje, a jak nawet się przeczyta, to po co to rozumieć. W sumie "lex Tusk", które chyba rzeczywiście miało być młotem na Tuska, pomogło mu w lansie przed niedzielną demonstracją, a może mu zaszkodzić co najwyżej, gdyby chciał być premierem. A i to na tyle, na ile pracy poświęcą jego prawnicy, by wykombinować jak obejść przepisy ustawy. By do tego doszło, musiałby zostać jednak przez powołaną ustawą komisję "skazany", czyli musiałaby ona wydać wyrok o zakazie dostępu do tajnych informacji i środków publicznych, do czego daleka droga. Prezent dla Tuska Zastanawiam się, czy kiedyś w PiS ktoś zastanowi się nad błędem, który właśnie popełnia. Partia Jarosława Kaczyńskiego zawsze potrafiła docenić przegranych generałów, a tych, którzy wcześniej wskazywali na ich błędy obrzucać błotem jako defetystów. "Lex Tusk" nie jest wielką zbrodnią na demokracji, jak chce opozycja, ale budzi wątpliwości - po pierwsze co do standardu praworządności. Faktycznie, jakieś nieokreślone grono ma prawo podejmować decyzje o czyimś politycznym lub urzędniczym być lub nie być, co powinno być w gestii sądów. Inna sprawa, że sądzenie przez te sądy to dziś w Polsce już często nie niezawisłe werdykty, a polityczne wyroki. Ale jeszcze inna sprawa, że ktoś te sądy reformował przez osiem lat i tak umiejętnie zreformował, że się skrajnie rozpolitykowały i to w drugą stronę. "Lex Tusk" to come back z reformy sądów. Tam "polityczne odbicie" okazało się klęską i prezentem dla przeciwników, którzy swoich ludzi zapewniają na lokalnych spotkaniach, że mają wolną rękę, są kryci, żadne sądy ich nie skażą. Tu chęć wykazania niecnych powiązań była tak gorąca, że uczyni ofiary nawet z tych, którzy mają te powiązania. Przecież teraz nawet jak wyjdą dowody na rosyjskie ślady w przypadku niektórych polityków, to z miejsca zostanie to publicznie zdezawuowane jako polityczna ustawka. A obecna działalność kilku osób na prawo od PiS budzi daleko idące wątpliwości, podobnie zresztą jak śledztwo smoleńskie i gazowe kontrakty sprzed lat, za które odpowiadali politycy ówczesnej koalicji PO-PSL. Holowanie Giertycha Donald Tusk zareagował w swoim stylu. W ramach gigantycznego szacunku dla procedur i demokracji, który zawsze przejawiał, zapowiedział de facto, że zemści się na posłach, którzy poparli godzącą w niego ustawę, a jego otoczenie zaczęło wygrażać głowie państwa. Oprócz tego zapowiada, że polikwiduje wszystkie instytucje, które mu podpadły. Należy rozumieć, że reszcie kontrolnie założy podsłuchy lub naśle na nie służby specjalne, w czym miał ogromną wprawę. Wystarczy wspomnieć przejęcie dziennika "Rzeczpospolita", wygryzienie naczelnego "Faktu" lub najazd na tygodnik "Wprost". Wsparcie zapewni mu przejawiający chęć powrotu do polityki i zapowiadający start w wyborach do Senatu Roman Giertych. Roman Giertych nie jest, jak się go czasem dziś przedstawia, jakimś marginalnym dziwolakiem w rodzaju posłanki Jachiry. Jest po pierwsze, politykiem niegdyś bardzo wpływowym. Zbliżonym do rodziny Tusków, znającym jej najbardziej skryte tajemnice, reprezentujący ją w sprawach sądowych. Zarazem mający kontakty z rozmaitymi biznesowymi partnerami politycznego świata Donalda Tuska. Ciążą na nim bardzo poważne zarzuty, a on sam nie stawia im czoła, tylko od kilku lat - jak twierdziła prokuratura - ukrywa się za granicą. Kandydowanie i mandat europarlamentarny to oczywisty klucz do bezkarności. Cała sprawa budzi ogromne kontrowersje, ale jest konsekwentnie holowana. Trudno uwierzyć, by działo się to bez wyraźnego wsparcia Donalda Tuska. Lis puka od dna Trudno o bardziej ponurą ilustrację miejsca, w jakim się znajdujemy pod kątem standardów, ale jest ktoś, kto zawsze wskaże, że dno można przebić. Znajomych dziennikarzy, którzy krótko po przeczytaniu tego tekstu wyślą mi smsa, że "Tomek jest chory, a ty to wykorzystujesz", z góry odpowiadam - Tomasz Lis, gdy był zdrowy, też robił takie rzeczy, a poza tym, jeśli stan zdrowia nie pozwala komuś wypowiadać się publicznie, to nie powinien się wypowiadać. Tymczasem się wypowiada, m.in. na Twitterze, gdzie wysyła Jarosława Kaczyńskiego i Andrzeja Dudę, do "komory". W Polsce jednoznacznie to się kojarzy. To dopiero koniec maja. Jeszcze pięć miesięcy roku. Pięć miesięcy narastającego szaleństwa i podbijania emocji do poziomu, w którym coraz mniej wyborców będzie w stanie reagować z jakimkolwiek namysłem. Robert Biedroń porównał Polskę do Ugandy, gdzie aktywistom LGBT grozi kara śmierci - i on próbuje. Inni też będą. Dlatego może warto zastanowić się teraz? Pomyśleć, na kogo się chce głosować teraz, kto najwięcej zrobił, zapewnia największe bezpieczeństwo, odpowiada naszym wartościom, najwięcej dla nas zrobił? Potem zapisać nazwę na kartce, schować do szuflady i bez względu na amok i deptanie wszelkich standardów, tony pomyj i straszenia faszyzmem, agenturami i łamaniem demokracji, które nas czeka, wyjąć tę kartkę za pięć miesięcy i według niej zagłosować. Ewentualnie iść na ryby, póki jeszcze wolno. Wiktor Świetlik