Wypowiedź prezydenta Francji o możliwości wysłania wojsk na Ukrainę wywołała na Zachodzie burzę większą niż w Polsce. Niektórzy wpadali w małą histerię. Jeden ze znanych specjalistów od geopolityki z Paryża dla efektu oświadczył, zresztą więcej niż raz, że: "nie ma ochoty umierać za Donbas". Fakt, że ów ekspert nie jest w wieku poborowym, nie ma znaczenia. Mało kto zresztą z polemistów rozumiał, do czego on nawiązywał. Jednak ucho z Europy Środkowo-Wschodniej natychmiast przypomina sobie o niesławnym artykule prasowym z maja 1939 roku, w którym padało defetystyczne pytanie, "dlaczego umierać za Gdańsk". Warto mieć na uwadze, że autor, Marcel Déat, po klęsce Francji był członkiem Vichy i aktywnie kolaborował z okupantami aż do 1945 roku. Mała histeria Tymczasem butne deklaracje w Europie Środkowo-Wschodniej przyjmowane są, najdelikatniej rzecz ujmując, z pewną nieufnością. To oczywiście cenne, że Emmanuel Macron deklaruje daleko idącą solidarność z Kijowem. Jednak polityka państw Europy Zachodniej w świetle wybuchu pełnoskalowej wojny wciąż wydaje się cokolwiek labilna. Prezydent Francji w ciągu dwóch lat przebył długą drogę. Od zwolennika dogadania się z Moskwą w latach 2017-2022 - pomimo aneksji Krymu i wojny w Donbasie - aż do bicia się w piersi w maju 2023 roku w Bratysławie, że to sąsiedzi Rosji mieli rację w sprawie zagrożenia ze Wschodu, a nie Francja. To miotanie się nie budzi wielkiego zaufania, tym bardziej że opinia publiczna na Zachodzie raczej nie pali się do "umierania za Donbas". W wyborach do Parlamentu Europejskiego w sondażach prowadzi partia Marine Le Pen, której powiązania z Rosją są znane od dawna. Nie odstręcza to jednak wyborców od deklarowania oddania głosów. Co więcej, po drugiej stronie politycznego spektrum skrajna lewica żąda podążania drogami pacyfizmu, jakby przygotowywano nowy "Kongres Pokoju". W 1948 roku w dobie stalinizmu we Wrocławiu odbyła się wielka impreza lewicowa, podczas której przekonywano świat, że ZSRR jest oazą światowego pokoju. Nie wszystkim po lewej stronie owo intelektualne delirium wywietrzało z głów. Jedna z polityczek skrajnej lewicy przekonywała, że trzeba zasiąść do rozmów pokojowych z Rosją natychmiast i bez oglądania się na szczegóły. Uderzające jest to, że w zasadzie podobne deklaracje padły z ust byłego i zapewne przyszłego prezydenta USA, Donalda Trumpa. Cierpliwy Putin Tymczasem Rosja gra na czas. Cierpliwie czeka na wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego, na wyniki listopadowych wyborów za Oceanem. A ponad granicami państw ciska jabłka niezgody w społeczeństwa Europy Zachodniej. Ujawnione rozmowy oficerów Bundeswehry na temat użycia pocisków Taurus na Ukrainie dosłownie sparaliżowały niemieckie elity. Zupełnie tak, jakby wojna nie trwała od dwóch lat, jakbyśmy nie mieli już za sobą etapu rozmowy "o wysyłaniu hełmów", jakby Władimir Putin nie oświadczył jasno, że prowadzi walkę z Zachodem i jakby dopiero co nie zabito Aleksieja Nawalnego. Podobnie jak w przypadku Francuzów opinia publiczna raczej nie pali się do "umierania za Donbas". W sondażach prorosyjska partia AfD wyłącznie zyskuje poparcie. Jak w początkach wojny powszechnie słychać apele o zapobieżenie eskalacji, zupełnie tak, jakby to Paryż i Berlin wywołały wojnę. Dałoby się, niestety, odnaleźć element pychy w deklaracjach, których nie cechuje brak waleczności, najogólniej rzecz ujmując. A jednak byłoby niesprawiedliwe, gdybyśmy nie zauważyli procesu zmian na szczytach władzy: coraz więcej osób jest skłonnych przyznać rację w sprawach rosyjskich Tallinowi, Kijowowi czy Warszawie. Trudno się jednak powstrzymać od gorzkiej uwagi, że odbywa się to za cenę coraz większego rozchodzenia się tych elit z własnym suwerenem. Większość ludzi w 1939 roku rzeczywiście nie chciała "umierać za Gdańsk", podobnie w 2024 roku mało kto w Unii Europejskiej chce "umierać za Donbas". Co więcej, po dwóch latach wojny mnóstwo Polaków podziela to zdanie. Nie chce ryzykować. W tym pokrętnym sensie w XXI wieku być może zrealizowało się marzenie pokoleń i staliśmy się wreszcie stuprocentowym Zachodem. Jarosław Kuisz