Najnowszy nabytek Konfederacji Przemysław Wipler ogłasza, że nie będzie żadnej koalicji ani z PO ani z PiS-em. Jeśli to część przedwyborczych godów, politycznego pokerka i podbijania ceny za wejście w alians z jednymi albo z drugimi, to rozumiem. A nawet pochwalam. Konfederacja dobrze to - jak dotąd - rozgrywała. Unikając mocnego (i zdecydowanie przedwczesnego) opowiedzenia się po jednej ze stron politycznego duopolu. Bo Konfiarze działali w ostatnich miesiącach dokładnie odwrotnie niż Lewica i Trzecia Droga. Tamci - niczym jacyś pokerzyści-fajtłapy - od początku trzymali karty kolorami do współgrających. I już dawno temu ogłosili, że oni "nigdy w życiu nic i pod żadnym pozorem nic z Jarosławem Kaczyńskim". W efekcie nikt się Czarzastym i Kosianiakiem-Hołownią już od dawna nie interesuje. Wiadomo, co mają w ręce i jak to rozegrają. A właściwie jak zostaną rozegrani. Muszą przyjąć - i przyjmą - każdą ofertę ze strony Donalda Tuska. Bo innego wyjścia po prostu nie mają. Konfederacja przeciwnie. Przez wiele ostatnich tygodni wydawało się nawet, że świadomie podnosi stawkę. I że właśnie dzięki swojej politycznej biseksualności (mogą i z PO, i PiSem) ich pozycja w rządzie, który powstanie po jesiennych wyborach, nie będzie tylko języczkiem u wagi. Wyglądało na to, że partia Mentzena i Bosaka stanie się tego rządu ważnym elementem. Sondaże zdawały się potwierdzać, że jest to dla Konfederatów znakomita przedwyborczą taktyka. Poparcie im rosło, choć nawet za bardzo nie siali. Także dlatego, że wizja głosowania na Konfę dawała potencjalnym wyborcom nadzieję, że ich głos nie zostanie zmarnowany. A Konfa będzie miała po tych wyborach realny wpływ na rządzenie Polską. Konfederatom zaszumiało w głowach Od pewnego czasu słychać jednak od samych Konfederatów - a także ze środka i okolic partii - zupełnie inne tony. Dziwne tony. Wspomniany Wipler mówi, że Konfa nie chce rządzić z nikim, bo "nie chcą tego jej liderzy oraz wyborcy" (nota bene, co za bzdura!). Wcześniej były sygnały, że "Sławomir Mentzen mierzy wyżej i nie interesuje go współrządzenie, ale prezydentura". I jeszcze do tego wewnętrzne szacunki Konfederatów, że jak w tych wyborach zbliżą się do 20 proc. i nie wejdą do rządu, to w następnych będą mieli 35 proc. Albo i więcej. Wygląda to wszystko, jakby chłopaki z Konfy (bo dziewczyn tam - jak wiadomo - jakoś niewiele) strasznie się podpalili tą, chyba dość nieoczekiwaną, atencją medialną. I chyba fakt, że nazwisko Mentzen wyszło wreszcie poza TikTokową banieczkę, sprawił, iż liderom Konfederacji troszeczkę za mocno woda sodowa zaszumiała w głowach. Co jakoś tam szczególnie nie dziwi. Zwłaszcza biorąc pod uwagę polityczne nuworyszostwo większości jej liderów - spośród których w zasadzie tylko Krzysztof Bosak liznął kiedyś - wtedy pod skrzydłami Romana Giertycha - prawdziwego rządzenia. Pozostali zaś to albo debiutanci, którzy nic jeszcze (jak Mentzen) nie osiągnęli albo bardziej publicyści-performerzy (jak Korwin czy Braun) niż politycy z krwi i kości. Tymczasem ogłaszając, że oni "nigdy z nikim" i mierząc w odległe i palcem na wodzie pisane cele (prezydentura, kolejne wybory), Konfederaci zapominają o dwóch fundamentalnych sprawach. Sufit Konfederacji to raczej 10 proc. Nie 20 Po pierwsze, że Konfa do Konfa. Czyli postkorwinistyczny projekt polityczny skierowany przede wszystkim do wąskiej grupy bardzo specyficznych wyborców. Raczej młodych i raczej zdrowych "byczków", którzy jeszcze niewiele się z życiem naboksowali. A im więcej się poboksują, tym bardziej im będzie przechodziło. To nie jest siła zdolna wyjść poza ściśle określony sufit. I ten sufit to bynajmniej nie jest 20 proc. - jak śnią sobie dziś po nocach Mentzen i spółka. Tylko raczej 10 proc. Po drugie, że Konfa to Konfa. A nie PiS czy PO. I to nie jest partia zdolna przetrwać czasy "niebycia u władzy". Bardzo możliwe, że tych kilkanaście procent w wyborach roku 2023 to będzie dla tego środowiska jednorazowy strzał. Przysłowiowe ziarno, co się lepiej kurze trafiło. I jeśli Konfederaci tego nie wykorzystają i nie wskoczą na tego konia, to będzie ich koniec. Albo się politycznie rozpierzchną. A nawet tak się jakimś cudem nie stanie, to pouciekają ich wyborcy. Bo wyborca - wbrew temu co gadają różni polityczni mądrale - nie jest wariatem. I nie lubi marnować głosu. W tym sensie mówienie, że Konfederacji nie interesuje koalicja rządowa z kimkolwiek, to jak ogłaszanie przed meczem tłumnie zgromadzonym kibicom, że - niestety - ale dziś, drodzy fani, gramy, żeby przegrać. I tak w zasadzie będzie co końca sezonu. Nietrudno zgadnąć, ilu kibiców skusi się w takich warunkach karnet na następną rundę.