Koalicja szuka następcy Krzysztofa Ruchniewicza. Na razie bezskutecznie
Ministerstwo Kultury chce wymienić prof. Krzysztofa Ruchniewicza, dyrektora Instytutu Pileckiego, na kogoś mniej kontrowersyjnego. I nie może nikogo znaleźć. To porażka obecnej koalicji, która z prowadzeniem polityki historycznej ma kłopot.

Według moich informacji resort kultury proponował różnym ludziom zajmujących się polityką historyczną objęcie funkcji dyrektora Instytutu Pileckiego. Nikt tej oferty na razie nie przyjął. Możliwe więc, że profesor Ruchniewicz pozostanie na stanowisku. Nadal wzbudza kontrowersje swoimi decyzjami.
Dziś nowa szefowa resortu kultury Marta Cienkowska miała pierwszą konferencję prasową. Zapowiedziała na niej prace nad Strategią Wspierania Polityki Pamięci. Mówiła o znaczeniu "mądrze prowadzonej polityki historycznej". Żaliła się, że zakłócają ją "podmioty zewnętrzne" spoza Polski, ale też, że zamiast łączyć spór o nią powiększa polaryzację.
Kto i dlaczego polaryzuje?
Pytana o zmiany w Instytucie Pileckiego, odpowiedziała wymijająco. Tymczasem według środowisk konserwatywnych polaryzuje właśnie obecny jego dyrektor. Na czele placówki, która miała się zajmować popularyzacją polskiej historii, także za granicą, postawiono niemcoznawcę z Wrocławia, znanego z ciepłego stosunku do naszego zachodniego sąsiada. Ważnym przedmiotem zainteresowania Instytutu za czasów PiS były zdarzenia z czasów drugiej wojny światowej. Jak o nich opowiadać, nie urażając dzisiejszych Niemców?
Kilka miesięcy temu wielu wzburzyła wieść o odwołaniu konferencji poświęconej rabowaniu w Polsce dzieł sztuki przez Niemców. Ruchniewicz miał być zdania, że w trudnym momencie historycznym (wojna rosyjsko-ukraińska) naszego zachodniego sojusznika nie należy drażnić. Jednak zapewniano, że konferencja się odbędzie - w innym terminie.
Temat wkrótce wrócił w karykaturalnej postaci. W "Rzeczpospolitej" przypisano obecnemu kierownictwu Instytutu zamiar prowadzenia debaty o ewentualnej restytucji dzieł sztuki, a szerzej mienia, ale w odwrotnym kierunku. To Polska miałaby je zwracać Niemcom.
Ruchniewicz w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" tłumaczył, że to tylko jeden z tematów naukowego seminarium. Brzmiał on niejasno "Dylematy narodowe w badaniach prowieniencyjnych, problemy restytucji mienia niepolskiego w Polsce po roku 1945". Profesor zapewniał, że chodziło mu jedynie o naukową analizę zagadnienia, bo on restytucją czegokolwiek się nie zajmuje. "Jeśli badania historyczne czegokolwiek są zagrożeniem dla państwa, musi dziać się coś niedobrego" - bił na alarm.
I on sam, i jego obrońcy zdawali się nie rozumieć, że znaczna część opinii publicznej jest wciąż wyczulona na tę tematykę, zwłaszcza jeśli proponuje ją naukowiec o reputacji "proniemieckiego". Którego powołała koalicja, której też zarzuca się proniemieckość. Nawet część tej koalicji, ludzie PSL czy Lewicy, zareagowała krytyką. Prawicowa opozycja oskarżyła Ruchniewicza o "zdradę dyplomatyczną", zgłaszając sprawę do prokuratury. A Młodzież Wszechpolska wysłała dyrektorowi bilet lotniczy do Berlina.
To Hanna Radziejowska, szefowa berlińskiego oddziału Instytutu, chwalona za aktywne propagowanie polskiego punktu widzenia w Niemczech, miała przekazać informacje o seminarium do resortu kultury. Jego urzędnicy mieli z kolei ujawnić jej nazwisko Ruchniewczowi, który po kilku tygodniach Radziejowską odwołał - co znowu wzburzyło konserwatywną stronę politycznej sceny.
Zastąpiono ją Joanną Kiliszek. To dawna szefowa Instytutu Polskiego w Berlinie, ale na tyle wtopiona w niemiecką społeczność, że wybrano ją z ramienia Zielonych do lokalnego samorządu w jednej z podberlińskich miejscowości. Powtarza się więc pytanie: kogo będzie teraz reprezentować? Jeśli ekipa Tuska chciała utwierdzić swój stereotyp sprzyjania niemieckim racjom, nie można było lepiej trafić.
Prof. Ruchniewicz opowiada, że Instytut ma przede wszystkim funkcje badawcze. Ale wpisane do ustawy zadanie "popularyzowanie polskiej historii" jest tak naprawdę obowiązkiem udziału w prowadzeniu polityki historycznej. Zarazem w każdym sporze dotyczącym relacji polsko-niemieckich dyrektor zabiera głos. Ostatnio bronił gdańskiej wystawy "Nasi chłopcy", dotyczącej Polaków z Pomorza służących w Wehrmachcie, wraz z jej dwuznacznym tytułem.
Podejrzewano go też o zamiar przerwania ciągłości linii Instytutu w innych kwestiach. Miał się przymierzać do likwidacji programu "Zawołani po imieniu", który upamiętniał Polaków pomagających podczas wojny Żydom. Instytut zaprzeczył takim planom. Faktem jest jednak, że na jakiś czas zdjęto internetową stronę programu, pozwalniano też ludzi, którzy się tym zajmowali. Może pod wpływem krytyki z likwidacji zrezygnowano. Pytanie jak ten program będzie teraz prowadzony.
Gafa goni gafę, łącznie z dziwną wypowiedzią do kamery jednego z wicedyrektorów Łukasza Mieszkowskiego, w której okazał lekceważenie samemu patronowi Instytutu rotmistrzowi Pileckiego, którego miano "wrobić w Auschwitz". Temat Instytutu stawał się coraz bardziej drażliwy. Ruchniewicz był równocześnie pełnomocnikiem ministra spraw zagranicznych do spraw polsko-niemieckiej współpracy społecznej i przygranicznej. Przy okazji rekonstrukcji rządu ogłoszono likwidację tego stanowiska.
Straty zamiast korzyści
Cienkowska reprezentuje Polskę 2050. Ale Ruchniewicza powołała poprzednia bezpartyjna minister Hanna Wróblewska. Przeorała ona instytucje kultury czystkami mającymi zadowolić Koalicję Obywatelską, która chciała stworzyć wrażenie nowego otwarcia w każdej dziedzinie.
Ale akurat Ruchniewicza nie wymyśliła ona. Miał go podsunąć Wojciech Duda, wieloletni redaktor "Przeglądu Politycznego", pisma gdańskich liberałów. To by oznaczało, że zaangażowany w sprawę był sam Donald Tusk, zaprzyjaźniony z Dudą i czasem słuchający jego rad.
Jeśli dziś szuka się następcy dla Ruchniewicza, to chyba także za zgodą Tuska. Zdumiewa jednak wejście zręcznego niegdyś premiera w eksperyment personalny, który przynosi obecnej ekipie straty, bo potwierdza najbardziej niewygodne stereotypy. W kampanię przeciw Ruchniewiczowi zaangażował się nawet lewicowy Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych. Wezwał do jego dymisji z jednym argumentem: on napędza głosów prawicy.
Zarazem fakt, że liberalno-lewicowej stronie tak trudno znaleźć kogoś, kto poruszałby się zręcznie w świecie polityki historycznej, coś nam mówi o tym obozie. Ruchniewicz odżegnywał się od samego pojęcia "polityka historyczna". Ale to, co robił, siłą rzeczy nią było. Obecna koalicja sięga po ludzi zaangażowanych w wojnę z polityką historyczną prawicy, typu Barbary Engelking. Ale ich poglądy na historię Polski, na polskość, okazują się tak skrajne, że przynoszą polityczne straty zamiast zysków.
Cienkowska i nawet Ruchniewicz mają rację: nie powinno się dekretować jednej, sztywnej narracji opowiadania o historii. Potrzeba debat. Tyle że obecne kierownictwo Instytutu samo weszło w taką rolę.
Zdarzają się tej ekipie celne trafienia personalne. Marcin Napiórkowski, nowy dyrektor Muzeum Historii Polski, jest kimś więcej niż specem od odwracania prawicowej polityki historycznej. On rzeczywiście próbuje częściej łączyć niż dzielić. Nieprzypadkowo to jemu zlecono szykowanie owej Strategii Wspierania Kultury Pamięci. Czy ta koalicja znajdzie kogoś podobnego w świecie historyków? Mówi się, że jesienią Cienkowską na stanowisku ministra kultury zastąpić miałby sam Szymon Hołownia. Czy jemu by się udały takie poszukiwania?
Piotr Zaremba















