Polska ma oddawać dobra Niemcom? Eksplozja w Instytucie Pileckiego. To się musiało tak skończyć
Angaż profesora Krzysztofa Ruchniewicza do Instytutu Pileckiego przypominał trochę transport nitrogliceryny w kultowym filmie "Cena strachu". A może nie wybuchnie. Najdziwniejsze jest jednak to, że z operacji nie zrezygnowano nawet po kilku mniejszych katastrofach wieszczących tę wielką, która właśnie nastąpiła.

Według ustaleń "Rzeczpospolitej", którą ostatecznie trudno posądzić o zjadliwą antyrządowość, dyrektor Instytutu Pileckiego planował seminarium poświęcone zwrotowi Niemcom dóbr kultury zagrabionych przez Polaków. Sam Instytut oznajmił, że artykuł zawiera "liczne pomówienia i mija się z prawdą".
Nie trzeba się długo rozwodzić i tłumaczyć, dlaczego sprawa jest skrajnie oburzająca, zarówno jeśli chodzi o sam pomysł tego rodzaju dyskusji w Polsce, jak i Instytut, którego patronem jest rotmistrz Witold Pilecki. Ale jest kilka elementów, które sprawiają, że jest to wręcz doprowadzone do niewiarygodnego absurdu.
Dalej więc nastąpi kilka słów przypomnienia rozmaitych niuansów, z których każdy powinien być obdarzony obowiązkowym w takich sytuacjach "nie dość tego".
Nie dość tego
A więc nie dość tego. Profesor Ruchniewicz jest równocześnie pełnomocnikiem polskiego rządu zajmującym się sprawami współpracy polsko-niemieckiej. Czy tak ona ma wyglądać?
Nie dość tego. Przed dosłownie chwilą Instytut wyszedł z ciężkiego kryzysu wizerunkowego po tym, jak w pamiętnym wpisie bagatelizował rolę pułkownika Maksymiliana Sznepfa w obławie augustowskiej. W znanym tweecie napisano wówczas, że "porucznik Maksymilian Sznepf dowodził jednostką ludowego WP o wielkości 110 do 160 żołnierzy, która zatrzymała 22 osoby, z których część nigdy nie wróciła do domu".
Osoby, które "nie wróciły do domu", nie zgubiły się w lesie, a zostały zamordowane, być może wcześniej były torturowane. Było to działanie w stylu niemieckich Einsatzgruppen lub sowieckiego NKWD, z którym pułkownik zresztą musiał na bieżąco współpracować podczas operacji.
Nie dość tego. Kilka miesięcy wcześniej inne medium (wp.pl) pisało z kolei o raporcie z audytu przeprowadzonego przez Uniwersytet Wrocławski, z którego wynika, że profesor popadał w ewidentny konflikt interesów podczas przelewania ogromnych kwot na granty pomiędzy instytucjami i placówkami badawczymi, z którymi był powiązany. Chodziło o sieć placówek zajmujących się badaniami nad Niemcami i polsko-niemiecką przeszłością, powiązanych także z niemieckimi organizacjami.
Nie dość tego. Dwa miesiące temu do Polski przyjechał kanclerz Friedrich Merz, była to jego pierwsza wizyta zagraniczna, i ogłosił w obecności bezradnie się przypatrującego temu premiera Tuska, że temat niemieckich reparacji dla Polski jest zamknięty.
Nie dość tego. Polski szef MSZ w trakcie niedawnej kampanii wyborczej wielokrotnie podkreślał wartość sąsiedztwa z Niemcami dla Polski i kluczowość tej właśnie relacji, przy czym dwukrotnie użył argumentów wręcz rażąco ahistorycznych (koronacja Bolesława Chrobrego dzięki Niemcom i zyski wojenne Polski w wyniku II wojny światowej).
Nie trzeba tu PiS-u
Wszystko to wygląda tak, jakby rządzący chcieli dowieść, że ich najostrzejsi krytycy mają rację. Nawet zakładając, że faktycznie przyjmują oni bardzo proniemiecką linię dyplomacji, to trudno spodziewać się, by ktokolwiek od nich oczekiwał takich działań jak inicjatywa profesora Ruchniewicza.
Raczej wygląda to na jakąś dziwaczną inercję w tej sprawie, liczenie, że kolejne afery przyschną i zostaną przykryte czymś innym, albo wręcz podkładanie bomby przez jedne środowiska władzy drugim. Tyle że ta akurat bomba uderza w cały obóz. Nie potrzeba nawet komentarzy ze strony chętnie wykorzystujących sytuację PiS-owców. Wystarczą czyste fakty.
Zapewne tym razem szef Instytutu Pileckiego już się nie wybroni. Choć kto wie, zdołał przetrwać rekonstrukcję rządu i zmianę na stanowisku nadzorującej go minister kultury, może więc on, albo ktoś mu podobny, jako ostatni zgasi światło w poczuciu dobrze wykonanej roboty i żalu do innych, że nie byli gotowi iść tak daleko w swoich działaniach jak on.
Wiktor Świetlik















