Minister finansów Andrzej Domański do końca wydawał się być przekonany, że sprawa jest załatwiona. Podobnie wicepremier Kosiniak-Kamysz lansujący rekordowe wydatki obronne (4 proc. PKB w tym roku i prawie 5 proc. w przyszłym) jako swoje ukochane dziecko. Mówiło się więc o "nieformalnej zgodzie" na ulgowe potraktowanie naszych zbrojeń przez Brukselę. Decyzja ta miała zapaść w grudniu 2023 roku na pierwszych unijnych szczytach z udziałem przedstawicieli nowego polskiego rządu. To był czas, gdy Donald Tusk był w Brukseli witany z honorami jako pogromca złego PiS-u. Od tamtej pory polski premier umiejętnie grał na arenie krajowej przekonaniem, że "w Unii nie ogra go nikt". O specjalnej unijnej "supermocy" Tuska zdawało się świadczyć także to, że przez cały 2024 roku Komisja Europejska kompletnie nabrała wody w usta w temacie "demokracji walczącej". Gdzie ta "supermoc"? Ci sami ludzie i te same instytucje, które przez osiem poprzednich lat regularnie interweniowały w wewnętrzne sprawy Polski pod pretekstem "troski o praworządność" teraz pozostawali głusi na wszystkie sygnały na temat łamania konstytucji, obchodzenia normalnej ścieżki legislacyjnej czy bezprecedensowe uderzenia w opozycję. Wyglądało faktycznie na to, że Europa je Tuskowi z ręki i daje mu carte blanche na wszystko, co sobie zamierzył. Byle tylko nie wrócił do władzy ten straszny PiS. Teraz jednak okazuje się, że Komisja żadnego grudniowego dealu respektować nie zamierza. Pytanie brzmi nawet, czy taka zgoda na wyjęcie wydatków zbrojeniowych z unijnych miar zadłużenia w ogóle miała kiedykolwiek miejsce? I czy nie była tylko wymysłem albo domysłem napalonej strony polskiej, która okrągłe zdania wzięła za zapowiedź ustanowienia faktycznego wyjątku. Dziś wygląda na to, że Bruksela nie zamierza specjalnie traktować niczyich wydatków zbrojeniowych. A polskie finanse publiczne mają być na powrót podporządkowane regułom antyzadłużeniowym z traktatu z Maastricht (3 proc. deficytu, 60 proc. długu) bez ulg na zakupy uzbrojenia. I koniec kropka. Dla uśmiechniętej Polski będzie to bardzo twardy orzech do zgryzienia Kto wie, czy Tusk i spółka nie połamią sobie na nim zębów. Po pierwsze dlatego, że Polska należy do tych krajów Europy, które - z oczywistych przyczyn geopolitycznych - muszą stale zwiększać swoje zdolności obronne. Stanowimy wschodnią flankę NATO w sytuacji najgorętszego konfliktu zbrojnego w tej części Europy od wielu dekad. Po drugie, zwiększenia wydatków na obronność oczekuje miażdżąca część polskiej opinii publicznej niezależnie od usytuowania w sporze PiS-antyPiS. W tej sytuacji każde odejście od planów wielkich inwestycji obronnych (4 proc. PKB w tym i 4,7 proc. w przyszłym roku) zostanie uznane zapewne za ustępstwo na polu, gdzie ustępstw absolutnie być nie powinno. Po trzecie, to kolejny w krótkim czasie cios w wizerunek premiera Tuska, o którym wielu myślało "no tak, swoje wady ma, ale w Europie poruszać się umie". Premier grał tą kartą w zasadzie od swojego powrotu z Brukseli. Teraz jednak pojawia się uzasadnione pytanie, czy nie były to jeno czcze przechwałki. I jak przyszło co do czego to Polski nie było przy stole rozmów przywódców Niemiec, Francji, USA i Wielkiej Brytanii w sprawie Ukrainy. A teraz wychodzi, że nawet szczególnego polskiego interesu w temacie obronności Warszawa przeforsować nie potrafi. To, co właściwie umiecie - drodzy rządzący - tak konkretnie załatwić? I wreszcie po czwarte, procedura nadmiernego deficytu mocno zacieśni uśmiechniętej Polsce pole politycznego manewru. Stanie się to nie dziś, ale - co nawet gorsze - w drugiej części kadencji obecnego parlamentu. Jak wiemy z planów ministerstwa finansów aż do wyborów prezydenckich w 2025 wielkiego oszczędzania nie będzie. Zacznie się ono dopiero przy konstruowaniu budżetu na roku 2026. Ale wtedy to już konkretnie. Oszczędności ponad wszystko Jeżeli plan ministra Domańskiego ma się spiąć, to będzie trzeba wygenerować w następnych trzech latach (2026,2027,2028) po 1 proc. PKB (ok. 40 mld zł) oszczędności rocznie. A w obecnie sytuacji - jeśli chcemy zachować dynamikę wydatków obronnych - to pewnie nawet więcej. W praktyce oznacza to, że rząd Tuska będzie musiał wycofać się z wielu projektów. Pewnie głównie inwestycyjnych albo społeczno-równościowych. A co jeśli po drodze nadejdzie kryzys wymagający interwencji fiskalnej państwa? Tak czy inaczej te oszczędności będą gasiły polski impet rozwojowy oraz nasze perspektywy gospodarcze. Politycznie będzie to dla rządu niezwykle niszczące w kontekście starań o reelekcję w roku 2027. Gospodarczo i społecznie to zapowiedź nowego klimatu do którego będzie nas musiał przyzwyczaić nowy rząd. Klimatu polegającego znów na tym, że "pieniędzy nie ma". Pewnie nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie tego komunikował tak tragicznie jak były minister finansów Jacek Rostowski. Ale sedno problemu pozostanie właśnie takie. Rafał Woś