Akurat trwają w Sejmie prace nad przyszłorocznym budżetem. Z tej okazji rząd musiał pokazać parę cyferek, którymi się na co dzień nie chwali. Bo i nie bardzo jest się czym chwalić. Jedną z takich wstydliwych tajemnic uśmiechniętej Polski są na przykład spadające wpływy z podatku CIT. Czyli podatku od zysków korporacji. Głównie wielkich i międzynarodowych. W uzasadnieniu ustawy budżetowej na rok 2025 czytamy więc, że dochody z CIT wyniosą 61 mld złotych. A to oznacza bardzo znaczący (ponad 10-proc.) spadek wobec poprzednich budżetów, w których wpływy z opodatkowania korpo wyniosły odpowiednio 68 i 70 mld. Przeszłość kluczem do zrozumienia teraźniejszości Aby zrozumieć, co się tutaj dzieje, potrzebna będzie mała wycieczka w przeszłość III RP. A konkretnie do czasów pierwszego rządu koalicji PO-PSL, czyli do lat 2007-2015. Ówczesna Polska była - jak pamiętamy - krajem, któremu zarzucano peryferyjną uległość wobec zagranicy. Głównie względem napływającego nad Wisłę kapitału, co robił u nas znakomite interesy (bo gdyby nie robił, toby przecież nie napływał, logiczne). Ale się osiągniętymi tu zyskami nie chciał za nic podzielić z polskim fiskusem. Choć przecież zyski były a) wypracowane rękami polskiego pracownika, b) osiągnięte w oparciu istniejącej w Polsce infrastruktury i c) nierzadko wyciągnięte zostały z kieszeni lokalnego konsumenta, bo przecież gros koncernów jest tu nie tylko po to, by produkować, ale także sprzedawać towary i usługi tubylcom. Zresztą koncepcja opodatkowania kapitału tam, gdzie osiąga zyski, to elementarz sprawiedliwej ekonomii. Przynajmniej w teorii. Ale w Polsce ten kapitał dzielić się nie chciał. By nie być gołosłownym: w roku 2007 dochody z CIT (w 80 proc. płacone właśnie przez kapitał zagraniczny) wyniosły w Polsce 25 mld złotych. W roku 2015 - gdy liberałowie oddawali władzę - wpływy z CIT wyniosły... 25 mld złotych. Tak, tak. To nie pomyłka. Przez osiem lat rządów Tuska i jego następców dochody z CIT stały w miejscu. A przecież to nie było tak, że przez cały ten okres Polska tkwiła pogrążona w jakiejś głębokiej gospodarczej recesji. Nominalny wzrost polskiego PKB w latach 2007-2015 to przecież jakieś 50 proc. A to oznacza ni mniej, ni więcej tylko, że rosły także zyski działających u nas koncernów. Dlaczego nie przełożyło się to na dochody z CIT w Polsce? No cóż, odpowiedź liberałów na tak postawione pytanie zawsze była mniej więcej podobna. Powiadali, że to nie takie proste, bo międzynarodowe koncerny mają olbrzymie możliwości obchodzenia przepisów podatkowych. Robią przeróżne kanapki "dublińsko-holenderskie", których zmęczony polski urzędnik skarbowy rozgryźć nie potrafi. I generalnie nie warto się kopać z koniem. A poza tym nie można kapitału zagranicznego denerwować, bo jest bardzo nerwowy. Jeszcze się wściekną, zabiorą zabawki i zostaniemy z niczym. Tak mówili... Zmiany w władzy - wzrosty z CIT Oczywiście powiedzieć można wszystko. Ale jest też tak, że fakty znaczą więcej niż słowa. W tym wypadku mamy porównanie - by tak rzec - empiryczne. Bo po roku 2015 mieliśmy w Polsce eksperyment. Władzę w Polsce wziął PiS i na liście politycznych priorytetów kolejnych rządów (i Szydło, i Morawieckiego) kwestia opodatkowania koncernów znalazła się bardzo wysoko. Ktoś powie, że to też tylko słowa. No to spójrzmy i tu na fakty. W latach 2023-24 (ostatnie budżety PiS-owskie) dochody z CIT były na poziomie 70 mld. Pamiętacie, że startowaliśmy z nieprzekraczalnych 25 mld z lat 2007-15? No to PiS je przekroczyło. A wzrost był na poziomie przeszło... 150 proc. Czary? Nie. Po prostu PiS faktycznie się za temat zabrał. Ale takich rzeczy nie robi się pstryknięciem palcami. Ani jedną ustawą. To trochę jak z cyberprzestępczością. Żaden bank nie obrobi się przed hakerami raz na zawsze jednym superzabezpieczniem. Trzeba stale siedzieć i pilnować. Zatka się jedną dziurę oni będą pracować nad kolejnymi. Więc trzeba zatykać dalej. Podobnie z walką rządu z korporacjami, które wydają ciężkie miliardy na to, by wymyślać kolejne metody optymalizacji. Taka to walka. I teraz kluczowe pytanie. Dlaczego liberałom nie wychodziło, a PiS-owi tak. I czemu liberałom znowu nie wychodzi? Dwie interpretacje. Pierwsza bardziej łaskawa dla nowego rządu. Polega ona na tym, że są po prostu merytorycznie słabsi od poprzedników. A kwestie gospodarcze nie znajdują się na liście priorytetów tego rządu i tego premiera. Tu różnica jest kolosalna. Mówi się, że premier Morawiecki 80 proc. czasu poświęcał kwestiom gospodarczym, a cała "polityczna" reszta interesowała go dalece mniej. Czy Donald Tusk zajmuje się gospodarką choćby tylko przez 20 proc. swojego czasu? Wątpię. Myślę, że scedował to na ministra Domańskiego i tyle. A ponieważ polityczna siła obecnego ministra finansów jest zerowa, to i zerowe są szanse na to, by w gospodarce robić coś więcej niż absolutne minimum. Ale prawda może być nieco bardziej ponura. Może nawet drapieżna. Wielu się na nią może i oburzy. Ale trudno, jedziemy. Bo czy myślicie, że międzynarodowy kapitał puścił płazem te utracone (z ich perspektywy) dziesiątki miliardów CIT? W końcu gdy rządził Tusk, nie musieli ich płacić. A gdy Tuska zabrakło, nagle zaczęto ich prosić do kasy. Czy ktoś lubi takie rzeczy? Oczywiście, że nie. A teraz przypomnijcie sobie gniew, jaki budził rząd PiS na zachodzie w minionych latach. I przypomnijcie sobie nieskrywane poparcie jakie ówczesna uśmiechnięta opozycja od zagranicy dostała. Widzicie zależność? Chyba trzeba wielkiej krótkowzroczności, by jej nie dostrzegać. Rafał Woś ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!