"Washington Post" przewiduje, że do końca tygodnia Joe Biden wycofa się z wyścigu o prezydenturę Stanów Zjednoczonych. Amerykański dziennik powołuje się na swoje źródła w najbliższym otoczeniu Bidena. Polityk aktualnie zawiesił swoją kampanię i poddaje się izolacji w domu w Delaware z powodu infekcji koronawirusem. W amerykańskich mediach coraz częściej słychać jednak o wewnątrzpartyjnych naciskach na Bidena, których celem jest skłonienie go do rezygnacji z walki o reelekcję i wymiana kandydata demokratów. Sam Biden w niedawnym wywiadzie dla telewizji ABC News odrzucił sugestie na temat rezygnacji. Przynajmniej oficjalnie podobne stanowisko prezentuje na razie również jego sztab. - Prezydent jest nominatem swojej partii, zdobył 14 mln głosów w prawyborach Partii Demokratycznej - powiedział "Washington Post" rzecznik prasowy kampanii Bidena. I dodał: - Prezydent Biden pozostaje w walce o reelekcję i to się nie zmieni aż do jego zwycięstwa. Sam Biden tuż przed tym, jak wykryto u niego koronawirusa, udzielił wywiadu hiszpańskiej stacji telewizyjnej Unvision, w którym przyznał, że "ma dobre przeczucia" co do swoich szans w listopadowych wyborach. - Cała ta dyskusja o tym, kto prowadzi, gdzie i jak jest... Jak dotąd, ja i Trump mieliśmy zasadniczo równe szanse - przyznał amerykański przywódca. Debata, która uruchomiła lawinę Ilu wywiadów Biden by nie udzielił i jak nie zaklinał politycznej rzeczywistości, nie sposób zanegować faktu, że jego kampania ma fatalną passę. Wszystko zaczęło się od pierwszej debaty prezydenckiej, za występ w której na Bidena posypały się gromy. Urzędujący prezydent był ospały, nieobecny, mówił bełkotliwie i nie na temat, mylił fakty i gubił się w danych. Trump, chociaż rzucał wyłącznie oskarżeniami, nie odpowiadał na zadawane pytania i atakował rywala ad personam, był przy tym energiczny, swobodny i naturalny. Kontrast z Bidenem był porażający. Debata sprawiła, że sondaże Bidena zaliczyły tąpnięcie. Nie było ono gigantyczne, ale nie mogło być przy tak drastycznie spolaryzowanej scenie politycznej, z jaką mamy do czynienia w Ameryce. Jednak 2-3 pkt proc., które w ciągu kilku dni stracił Biden, zrobiły swoje. Dodając do tego wcześniejszą minimalną przewagę Trumpa, urzędujący prezydent zaczął tracić niebezpiecznie duży dystans do swojego konkurenta - około 4-6 pkt proc. w zależności od badania. Do tego wahające się stany zaczęły skłaniać się w stronę Trumpa. Otoczenie Bidena próbowało ratować sytuację, wyciszyć ogólnokrajową debacie o stanie zdrowia prezydenta i jego zdolności do pełnienia urzędu przez kolejne cztery lata. Remedium na zmasowaną krytykę miał być wywiad w telewizji ABC News, w którym Biden chciał pokazać się jako polityk energiczny, sprawny intelektualnie i w dobrym zdrowiu. Nie do końca się to udało. Tym, co przebiło się do opinii publicznej było natomiast twarde zapewnienie ze strony Bidena, że nie wycofa się z prezydenckiego wyścigu. Polityk demokratów jest nie tylko przekonany, że może pokonać Trumpa w listopadzie, ale że tylko on jest w stanie tego dokonać. NATO, sponsorzy i zamach na Trumpa Czarna passą Bidena nie skończyła się jednak na rozmowie z dziennikarzem ABC News. Już kilka dni później oczy całego świata były zwrócone na szczyt NATO w Waszyngtonie, gdzie Biden miał udowodnić, w jakieś faktycznie jest formie. I znów zakończyło się spektakularną klęską. Obecny lokator Białego Domu podczas jednego z wystąpień pomylił Wołodymyra Zełenskiego z Władimirem Putinem, a podczas innego swoją wiceprezydent Kamalę Harris nazwał... Donaldem Trumpem. Trudno się dziwić, że seria coraz poważniejszych wpadek i zwiększający się sondażowy dystans do Trumpa zasiały poważne wątpliwości. Nie tylko w szeregach Partii Demokratycznej, skąd zaczęło dochodzić coraz więcej głosów o konieczności wymiany Bidena na kogoś innego, ale także, w być może przede wszystkim, ze strony darczyńców. Kampanie wyborcze w Stanach Zjednoczonych to warte dziesiątki, czy nawet setki, milionów dolarów potężne przedsięwzięcia, a żaden sponsor nie zamierza inwestować sowitych sum w projekt, który już na starcie wydaje się przegrany. Sztandarowym przykładem była tu Abigail Disney, dziedziczka fortuny magnata medialnego, która już na początku lipca, po debacie Trump-Biden, stwierdziła, że wstrzymuje dotację na kampanię demokratów, dopóki ci nie wymienią Bidena. Milionerka miała ocenić, że "stawka jest zbyt wysoka", żeby tak ryzykować. Disney nie była jedyna. Jej głos sprzeciwu ośmielił innych darczyńców, którzy zakulisowo bądź publicznie zaczęli naciskać na demokratów w sprawie wymiany kandydata na prezydenta. Kroplą, która przelała (albo przeleje) czarę goryczy może okazać się nieudany zamach na życie Donalda Trumpa podczas wiecu w Butler w Pensylwanii. W zgodnej ocenie analityków i ekspertów od kampanii to bardzo mocno zwiększyło jego szanse na listopadową wygraną. - Ten zamach zbudował go w oczach mas jako postać ponadprzeciętną czy nawet heroiczną. Uniesiona pięść Trumpa chwilę po strzale, jego okrzyk "Fight! Fight! Fight!", emocje, wsparcie dla niego płynące z każdej strony - to zmienia całą narrację kampanijną - przekonywał w wywiadzie dla Interii prof. Tomasz Płudowski, amerykanista z Akademii Ekonomiczno-Humanistycznej w Warszawie. Blaski i cienie Kamali Harris Dzisiaj wycofanie Bidena z wyścigu prezydenckiego wydaje się bliższe niż kiedykolwiek, chociaż nie jest wciąż przesądzone. Jednak atutów w swoich rękach Biden wydaje się mieć coraz mniej, natomiast lista argumentów za jego wymianą wydłuża się z każdym kolejnym dniem. Andrzej Kohut, autor książki "Ameryka. Dom podzielony" oraz współtwórca podcastu "Po amerykańsku", do listy kluczowych problemów Bidena dodaje to, że odsuwają się od niego nawet amerykańskie media, która tradycyjnie były uznawane za sprzyjające demokratom. - Widać, że w obozie liberalnym po debacie coś wyraźnie pękło - ocenił w wywiadzie dla Interii. - Niepokój, który od dawna zbierał w dużej części opinii publicznej, znalazł ujście. Bidenowi bardzo trudno będzie to odwrócić - dodał amerykanista. Jedynym, co trzyma jeszcze Bidena w prezydenckim wyścigu, wydaje się jego powszechnie znany upór oraz wsparcie rodziny. Wszak nawet najbliżsi polityczni sojusznicy jak były prezydent Barack Obama czy była spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi mieli w prywatnych rozmowach przekonywać Bidena do ustąpienia miejsca innemu kandydatowi demokratów. Albo kandydatce. Bo największe szanse na giełdzie nazwisk ma Kamala Harris. Wiceprezydent w administracji Bidena daje sztabowi demokratów kilka atutów, których do tej pory im brakowało - energiczność i niższy wiek (Harris dopiero jesienią skończy 60 lat), możliwość dotarcia do wyborców afroamerykańskich i latynoskich, którzy zaczęli odpływać do republikanów, a także większe zmobilizowanie kobiet. Postawienie na Harris to też jednak możliwość zachowania zgromadzonych przez Bidena funduszy na kampanię, co w przypadku innego kandydata, ze względów proceduralnych, byłoby bardzo skomplikowane i czasochłonne, o ile nie niemożliwe. Kandydatura Harris nie jest jednak wolna od skaz. - Po pierwsze, Harris nie jest lubianą polityczką i nie potrafiła poprawić tego podczas pełnienia funkcji wiceprezydentki. Jej sondaże poparcia często były gorsze od tych Bidena - argumentował na łamach Interii amerykanista Andrzej Kohut. - Po drugie, jest kluczową figurą administracji Bidena, więc nie dawałaby atutu nowego otwarcia i odcięcia się od tego, za co krytykowano Bidena i jego administrację: "bidenomiki", inflacji czy kryzysu migracyjnego na granicy - kontynuował nasz rozmówca. Jest też jeszcze powód trzeci, o którym w Ameryce mówi się coraz głośniej: czy Stany Zjednoczone są gotowe na kobietę w Białym Domu. Prof. Tomasz Płudowski w rozmowie z Interią zwrócił uwagę na jeszcze jedną, arcyważną rzecz przy wymianie kandydata demokratów - zmianę kampanijnej narracji. - Nie wiem też, czy Harris byłaby w stanie tego dokonać - przyznał. Dlaczego ta zmiana jest tak istotna? - Dotychczas ich kampania była oparta na krytyce Trumpa. W sytuacji, gdy dopiero co był na niego zamach, a on sam odniósł obrażenia - wprawdzie niewielkie, ale jednak - to dalsza silna krytyka jest bardzo ryzykowna. Krytykowanie ofiary zamachu często jest odbierane jako stawanie po stronie oprawcy i uznawane za mocno nietaktowne - wyjaśnił uczony z Akademii Ekonomiczno-Humanistycznej. Łukasz Rogojsz