Biden się spóźnił, nie pomoże już Zełenskiemu. "Desperacki ruch"
Na finiszu swojej prezydentury Joe Biden dał Ukrainie zielone światło na wykorzystanie pocisków dalekiego zasięgu do uderzeń na cele w głębi Rosji. Rzecz w tym, że pomocna dłoń wyciągnięta w stronę Kijowa przychodzi zbyt późno, żeby odwrócić losy wojny. - To posunięcie jest swego rodzaju desperackim ostatnim ruchem odchodzącego prezydenta Stanów Zjednoczonych - ocenia Interii prof. Agnieszka Legucka z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (PISM).
Ukraina o taki krok zabiegała od wielu miesięcy. Możliwość rażenia rosyjskich celów w głębi kraju przy pomocy amerykańskiej broni dalekiego zasięgu była jednym z punktów "planu zwycięstwa", który otoczenie prezydenta Wołodymyra Zełenskiego przedstawiła tej jesieni Joe Bidenowi i Donaldowi Trumpowi. Administracja demokratów propozycję Kijowa oceniła jednak sceptycznie, a w kwestii użycia systemów rakietowych dalekiego zasięgu nie zmieniło się nic.
Wojna na Ukrainie. Trzy motywacje Bidena
Do zwrotu akcji doszło dopiero w połowie listopada, po przeszło dwóch miesiącach od wizyty prezydenta Zełenskiego w Stanach Zjednoczonych. Biały Dom wyraził zgodę na wykorzystanie mających około 300 km zasięgu systemów rakietowych ATACMS do uderzeń na cele znajdujące się w głębi Rosji.
Skąd ta nagła zmiana stanowiska przez Waszyngton? W amerykańskiej przestrzeni medialnej pojawiały się po tej decyzji trzy główne scenariusze.
Pierwszy: Bidenowi, który został kozłem ofiarnym po klęsce demokratów w wyborach prezydenckich i za dwa miesiące odejdzie z polityki, przestało zależeć, więc zrobił coś, na co po prostu miał od dawna ochotę.
Drugi: Biden dając Ukraińcom zielone światło na wykorzystanie amerykańskiej broni dalekiego zasięgu na terytorium Rosji, chciał zastawić pułapkę na obejmującego urząd w drugiej połowie stycznia Donalda Trumpa. Prezydent-elekt zapewne chciałby uchylić decyzję poprzednika, jednak gdyby to zrobił, ryzykowałby poważnym osłabieniem pozycji negocjacyjnej Amerykanów wobec Władimira Putina.
Trzeci: Biden zareagował na zmianę warunków gry przez Rosję, która do walk na froncie wprowadziła już nie tylko północnokoreański sprzęt, ale również północnokoreańskich żołnierzy. Tym samym do wojny dołączyła oficjalnie nowa strona. Tak się składa, że jest nią jeden z największych wrogów Stanów Zjednoczonych.
Prof. Agnieszka Legucka, analityczka ds. Rosji w PISM, w decyzji Amerykanów dopatruje się zwłaszcza połączenia dwóch pierwszych powodów. - To posunięcie jest swego rodzaju desperackim ostatnim ruchem odchodzącego prezydenta Stanów Zjednoczonych - mówi w rozmowie z Interią.
Wbrew temu, co często możemy usłyszeć, Putin nie jest ryzykantem i hazardzistą
~ Michał Kacewicz, dziennikarz Biełsatu, autor książek o reżimie Władimira Putina i wojnie w Ukrainie
- Kluczowe wydają się przegrane przez demokratów wybory, nadchodzące odejście Bidena z polityki i zmasowane ataki Rosji na Ukrainę w ostatnich dniach - tłumaczy ekspertka. Precyzuje, że w ostatnich dniach sytuacji na froncie zaszkodziła też telefoniczna rozmowa kanclerza Niemiec Olafa Scholza z Władimirem Putinem.
- Zmasowane ataki Rosji pokazały, że jeżeli zapraszamy Rosjan do rozmów pokojowych, to oni eskalują sytuację w Ukrainie. Dlatego trzeba odwrócić sytuację i, przynajmniej w tym momencie, pokazać siłę, jednocześnie powstrzymując Rosjan przed atakami na terenie całej Ukrainy - analizuje prof. Legucka.
Michał Kacewicz, autor książek o reżimie Putina i wojnie w Ukrainie, zauważa, że decyzja Waszyngtonu wpisuje się w schemat działania administracji demokratów, który zakłada "dawkowane odpowiedzi na eskalacyjne ruchy ze strony Rosji". Tym razem eskalacją było włączenie do konfliktu Koreańczyków z północy.
- Jak pokazuje obraz wojny, to błędne podejście, zbyt zachowawcze. Biden popełnił sporo błędów we wspieraniu Kijowa - krytykuje amerykańskiego prezydenta dziennikarz Biełsatu. Podkreśla też, że "Biden chciał na koniec zostawić po sobie dobre wrażenie, mocnym akcentem zakończyć kadencję i pokazać, że w polityce zagranicznej koncentrowała się wokół pomocy dla Ukrainy".
Gamechangera brak
Zachowawcze podejście, o którym mówi Interii Michał Kacewicz, jest bezpośrednią przyczyną tego, że decyzja Amerykanów nie wywrze takiego wpływu na los wojny, jakie mogłaby wywrzeć, gdyby Biały Dom podjął ją wcześniej. - Zgoda Bidena przyszła za późno, a dwa, że Ukraina ma za małe zasoby tych rakiet - kwituje obecną sytuację Kacewicz. - Nie będzie to gamechanger - dodaje.
Podobnego zdania jest prof. Legucka, która z jednej strony wskazuje na zbyt małą liczbę systemów ATACMS w posiadaniu Ukraińców, a z drugiej - na relatywnie mały zasięg tej broni. - Żeby realnie zmienić układ sił w tej wojnie, musiałoby się to wiązać z zagrożeniem dla stolicy Rosji, czyli Moskwy - podkreśla ekspertka z PISM.
Zasięg 300 km oznacza, że armia ukraińska będzie mieć w polu rażenia takie rosyjskie miasta jak Biełgorod, Briańsk, Kursk, Rostów nad Donem, Smoleńsk czy Woroneż. Chociaż na liście nie ma kluczowych rosyjskich metropolii pokroju Moskwy, Petersburga, Nowosybirska, Jekaterynburga czy Kazania, to Ukraińcy i tak mogą mocno utrudnić życie wojskom agresora. W zasięgu systemów ATACMS znajdzie się bowiem wiele rosyjskich baz wojskowych, baz paliwowych, centrów dowodzenia, magazynów amunicji, węzłów logistycznych czy zakładów remontowych.
- To będzie dezorganizowało rosyjskie zaplecze frontu i opóźniało działania ofensywne. A przecież Putin też się spieszy, bo przed objęciem urzędy przez Trumpa chce mieć jak najlepszą pozycję negocjacyjną, czyli zająć jak najwięcej terenów, a do tego wyprzeć Ukraińców z obwodu kurskiego - analizuje w rozmowie z Interią Kacewicz.
Wielka negocjacyjna gra na linii Kijów - Moskwa
Z kolei prof. Legucka zaznacza, że ruch Amerykanów "może zmienić nie tyle sytuację na froncie, co pozycję negocjacyjną Ukrainy". - Strategia deeskalacyjna poniosła porażkę z punktu widzenia założeń dotyczących wyparcia wojsk rosyjskich z Ukrainy - ocenia analityczka ds. Rosji.
Właśnie obustronne umacnianie pozycji przed potencjalnymi negocjacjami pokojowymi jest dziś czymś, co spędza sen z powiem czołowych polityków zarówno na Kremlu, jak i w Kijowie.
To posunięcie jest swego rodzaju desperackim ostatnim ruchem odchodzącego prezydenta Stanów Zjednoczonych
~ prof. Agnieszka Legucka, analityczka ds. Rosji w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych
Administracja prezydenta Zełenskiego liczyła i liczy, że dzięki uderzeniom amerykańskimi rakietami na rosyjskie cele w głębi kraju uda się zaszachować Moskwę. - Chodziło o zmuszenie Rosji do negocjacji o wzajemnym powstrzymaniu się od ataków rakietowych i lotniczych w głębi kraju. To miał być wstęp do negocjacji, ale z inicjatywą po stronie ukraińskiej - Kijów zyskałby od początku pewną przewagę, byłby aktywny - wyjaśnia zamierzenia Ukraińców Michał Kacewicz, dziennikarz Biełsatu i ekspert od polityki wschodniej.
Spóźniona decyzja Białego Domu i mocno ograniczona liczba systemów ATACMS w posiadaniu ukraińskich sił zbrojnych mocno komplikują jednak sprawy Ukraińcom. Zwłaszcza że w tej specyficznej partii szachów Putin i spółka również negocjują bardzo wysoko. Dopiero co wykorzystali na froncie, po raz pierwszy w historii, międzykontynentalny pocisk balistyczny RS-26 Rubież, tyle że z głowicą konwencjonalną. Co więcej, intensyfikują naloty bombowe i ostrzały rakietowe obiektów na terytorium całej Ukrainy. - Rosja będzie licytować wyżej, bo ma więcej argumentów - większy i różnorodniejszy arsenał. Będzie też nasilać ataki z powietrza, co już obserwujemy w ostatnich dniach - przewiduje Kacewicz.
Ostateczna karta atutowa Putina
Jest jeszcze jedna kwestia, czyli oficjalne ogłoszenie zmian w rosyjskiej doktrynie nuklearnej. Doszło do niego kilkadziesiąt godzin po decyzji Białego Domu o wykorzystywaniu przez Ukraińców amerykańskiej broni dalekiego zasięgu do rażenia celów w głębi Rosji.
- Rosja wykorzystuje decyzję Amerykanów ws. systemów ATACMS - nie ma wątpliwości prof. Agnieszka Legucka z PISM. - Kreml przeprowadza operację psychologiczną na rosyjskim, ale przede wszystkim zachodnich społeczeństwach, które od dłuższego czasu są karmione rosyjską propagandą - mówi analityczka ds. Rosji. I dodaje: - Niestety ostatnimi czasy podchwycili ją także republikanie, którzy powtarzają kluczowe jej tezy.
Michał Kacewicz podkreśla, że w zagraniu z modyfikacją rosyjskiej doktryny nuklearnej nie chodzi o rozpętanie trzeciej wojny światowej i anihilację ludzkości. Gdyby planem Putina było skorzystanie choćby z taktycznej broni jądrowej, już dawno by to zrobił. - To środek wywierania presji na zachodnich polityków i społeczeństwa. W percepcji Putina to rodzaj operacji specjalnej, której celem jest osiągnięcie przewagi - tłumaczy autor książek o reżimie Putina i wojnie w Ukrainie.
- Wbrew temu, co często możemy usłyszeć, Putin nie jest ryzykantem i hazardzistą - kontynuuje rozmówca Interii. Celem agresji na Ukrainę była renegocjacja z Zachodem strefy wpływów w Europie. Rosyjski dyktator chciał odzyskać kontrolę nad Europą Środkowo-Wschodnią, powstrzymując polityczną ekspansję Unii Europejskiej i NATO. Stosowanie nuklearnego szantażu ma zastraszyć zachodnie społeczeństwa i wzmocnić pozycję negocjacyjną Putina przed rozmowami z Ukrainą, do których dojdzie prędzej czy później.
- Ma to dać Putinowi do ręki ostateczną kartę atutową: jak nie zgodzicie się na moje warunki, Ukraina będzie się bronić, a wy jej pomagać, to sięgnę po broń jądrową - analizuje Kacewicz. Dodaje jednak, że Putin stąp po cienkim lodzie, bo sprowokowanie NATO do potężnego uderzenia konwencjonalnego byłoby ostatnią rzeczą, której sobie życzy. - Do podziału wpływów zawsze, mimo wszystko, potrzeba partnerów. Osłabionych i przerażonych, ale partnerów - puentuje rozmówca Interii.