Jestem zdania, że ta nieobecność (lub wymuszona obecność kogoś na kształt Billa Clintona) o tyle służy naszej sprawie, że pokazuje prawdziwy, nie lukrowany, stosunek Stanów Zjednoczonych do Polski. Mówi w końcu dobitnie prawdę o tym, gdzie leżą interesy sprawy w hierarchii ważności amerykańskiej dyplomacji. Prawda jest taka, że leżą one bardzo nisko, tyle tylko, że my przez lata samooszukiwaliśmy się w tej kwestii. W świetle tej symbolicznej nieobecności powinniśmy dziś spojrzeć bez sentymentów na dzieje polsko-amerykańskiego sojuszu od 1989 r. Może dzięki temu łatwiej dostrzeżemy dziś to, czego w swojej dziecięcej proamerykańskości nie chcieliśmy dostrzegać od wielu, wielu lat. Gdy decydowaliśmy o wysłaniu żołnierzy do Iraku i do Afganistanu, o zakupie F-16, o tajnej współpracy z CIA w zwalczaniu terrorystów z Al-Kaidy (czemu polskie władze konsekwentnie zaprzeczają, ale wszystkie znaki na ziemi i na niebie to potwierdzają), czy w końcu o udziale w programie amerykańskiej tarczy antyrakietowej, nie towarzyszył tym decyzjom solidny namysł. Bardzo wyraźnie motywy polityczne ("strategiczny sojusz z USA") górowały wtedy nad racjonalnym wyważeniem polskich interesów. Nie chcę przez to powiedzieć, że te decyzje były błędne. Być może po spokojnym przeanalizowaniu "za" i "przeciw" tak samo byśmy ostatecznie zdecydowali. Problem w tym, że za każdym razem proces decyzyjny nie obejmował takiej spokojnej analizy korzyści i strat, a nieproporcjonalnie wielką rolę odgrywał element polityczny. Można rzec, że problem sojuszu polsko-amerykańskiego był traktowany wręcz w kategoriach ideologicznych. Trochę tak, jak gdyby polska polityka, a także (co gorsza) polska myśl polityczna odkryła, że na wzburzonym morzu geopolityki znaleźliśmy bezpieczną przystań, raz na zawsze dającą nam bezpieczeństwo. To było i niemądre, i politycznie kosztowne. Niemądre, bo bezpieczeństwo nigdy nie jest dane raz na zawsze. Politycznie kosztowne, bo wyrobiliśmy sobie w Europie markę bezrefleksyjnych sojuszników Ameryki (niektórzy mówili: konia trojańskiego Ameryki), rozbijających jedność polityczną Unii - do dziś te koszta płacimy. Nasz stosunek do Amerykanów był zgoła infantylny w bezgranicznym zaufaniu do nich. Traktowaliśmy ich jak bezinteresownych szermierzy wolności, a tymczasem oni robili tu interesy (owszem, te interesy zbiegły się od połowy lat 70-tych aż do roku 1991 z naszym narodowym interesem). I gotowi byliśmy dać im wszystko, o cokolwiek poproszą (jak to ujął prezydent Lech Kaczyński podczas jednej ze swoich wizyt w Waszyngtonie). Tak nie robi się polityki. Symboliczna amerykańska nieobecność na Westerplatte niewątpliwie boli. Ale też otrzeźwia - i to jest pocieszające. Roman Graczyk Zobacz również: Piasecki: Przewrażliwienie po polsku Nowakowski: Duma i antycywilizacja Na Westerplatte będą przemawiać Merkel i Putin 70. rocznica wybuchu II wojny światowej - RAPORT SPECJALNY