Maciej Słomiński, Interia: Właściwie dlaczego na pana brata Arkadiusza Rybickiego, wszyscy mówili: "Aram"? Mirosław Rybicki: - Któż to wie? Ksywa pojawiła się w szkole średniej. Pytałem wielu osób, nikt nie wie, czeski film. Arkadiusz zdrabnia się na "Arek", Arkadek", ale "Aram"? Nikt inaczej na niego nie mówił. Było was trzech: Aram, pan i Sławek, obecnie senator. Czy jak w piosence: w każdym z was inna krew? - Nie trzech, a dziewięcioro. Rodzina mocno wielodzietna. Rodzice poznali się na robotach przymusowych w czasie wojny w Guttstadt na Warmii, dziś to Dobre Miasto. W 1945 roku przyjechali do Gdyni, gdzie znaleźli lokum. Było nas pięciu braci i cztery siostry. Najstarszy Henryk w dzieciństwie uległ wypadkowi i zmarł. Była nas taka gromada, że siłą rzeczy najstarszy brat Aram stał się liderem i wychowawcą. Od małego miał duże zdolności manualne, budował najfajniejsze zabawki, karabiny itd. Za komuny nie było niczego, więc Aram szkolnym kolegom szył spodnie, tzw. "dzwony". Poza tym miał duży talent do rysowania, szkicował na kartonowych płachtach postaci Janis Joplin, Jimmy’ego Hendrixa i Jima Morrisona. Byliście hipisami? - Aram najbardziej. Do końca miał fryzurę afro. To wzbudzało wielkie zainteresowanie ciała pedagogicznego, które zwalczało wszelkie przejawy buntu. Z drugiej strony, to imponowało kolegom, a szczególnie koleżankom. Dlatego opozycja antykomunistyczna, że byliście hipisami? Czy nienawiść do "czerwonych" wyssaliście z mlekiem matki, a może sami widzieliście, czym jest komuna? - W domu nas nie indoktrynowano. Byliśmy dość mocno zaangażowani religijnie, chodziliśmy do kościoła do Jezuitów na Mickiewicza we Wrzeszczu, choć parafialnie należeliśmy do Brygidy. Tam mówiono otwarcie o zgniliźnie czerwonych. Rozziew między gomułkowską, a potem gierkowską propagandą sukcesu, a rzeczywistością (w 1976 roku na kartki był nawet cukier) był widoczny nawet ślepcowi. Żartowaliśmy, że gdyby dać Saharę w ajencję komunistom, zaraz zabrakłoby piasku. Nie było żadnej wątpliwości, by się politycznie zaangażować. Nie miał wątpliwości Aram, a był naszym przewodnikiem i liderem. Poza tym o naszym zaangażowaniu zdecydowała geografia. Jak to? - Aram poszedł do I Liceum w Gdańsku, które mieści się 100 metrów od bramy Stoczni, wtedy im. Lenina. Od razu złapał się z kolegami, z którymi przeprowadzali akcję tzw. małego sabotażu. Aram jako pierwszy vis à vis bramy Stoczni napisał: "Katyń pamiętamy". Na Głównym Mieście farbą czy kredą rysowali antysystemowe hasła. Pamiętam, gdy Aram pod nieobecność rodziców poprosił mnie, żebym poszedł do sklepu kupić dziesięć jajek i atrament. Myślałem, że będzie malował spodnie, tymczasem on dziurawił jajka z obu stron, wysysał zawartość, powstawała wydmuszka, zaklejało się ją z jednej strony, z drugiej wlewało tusz. Rzucał takim jajkiem, żeby skutecznie niszczyć wielkie plakaty partyjne przy okazji 1 Maja, czy innych komunistycznych świąt. W 1970 roku na komitecie wojewódzkim w stulecie urodzin wisiał wielki Lenin, został skutecznie trafiony jajami z atramentem. Ich działalność zaczęła przybierać coraz bardziej niebezpieczne formy, wpadli na pomysł, żeby wysadzić w powietrze pomnik żołnierzy radzieckich na cmentarzu koło Gradowej Góry. Mieli po 15-16 lat i zielonego pojęcia, jak to zrobić, chociaż znaleźli kostkę trotylu, która była przechowywana u nas w domu. Na szczęście ekipa Arama w 1970 roku trafił do dominikanów i do ojca Ludwika Wiśniewskiego. Tego, który przemawiał podczas pogrzebu Pawła Adamowicza? - Tego samego. On ich wziął pod swoje skrzydła i przekierował zainteresowania ze spraw wybuchowych na czytanie książek. Kostka trotylu została uroczyście utopiona w Motławie czy Raduni. Ludwik Wiśniewski to nasz ojciec duchowy, wielu z nas udzielał ślubów, wielka postać. Pamięta pan grudzień 1970 roku? - Oczywiście. Tuż obok naszego domu przez ulicę Marynarki Polskiej jechały czołgi, ziemia się trzęsła, budynki na Zielonym Trójkącie aż drżały, w domu wszystko chodziło, niesamowite wrażenie. Pierwszego czy drugiego dnia wydarzeń grudniowych, Aram wygłaszał przemówienie ze zdobycznej nyski, jako 17-letni chłopak. Z tego co pan mówi wyłania się człowiek o wielkiej charyzmie. - Jak on się angażował wiadome było, że pójdziemy za nim. Nie przypominam sobie jakichś dyskusji na temat działalności podziemnej. W 1976 roku, po wydarzeniach w Radomiu czy Ursusie, nabrało to bardziej realnych kształtów. W 1979 roku powołaliśmy własną organizację Ruch Młodej Polski, deklarację założycielską podpisało 25 osób. Od 1977 roku poza oficjalnym obiegiem wydawaliśmy pismo pt. "Bratniak", co wzbudzało wielkie zainteresowanie SB. Organizowaliśmy demonstracje na 3 Maja, 11 Listopada, w rocznicę Grudnia. Co chcieliście osiągnąć? - Głównym celem było odzyskanie suwerenności przez Polskę, pozbycie się zwierzchniej władzy ZSRR i PZPR. To wydawało się kompletnie nierealne, ale chcieliśmy dać świadectwo, że nie zgadzamy się na życie w kłamstwie, na system monopartyjny. W 1980 roku wybuchła "Solidarność". - W stoczni pojawiliśmy się w licznym gronie. Aram obok zdolności plastycznych miał zmysł do komunikacji, wiedział że ogłoszenia robią większą robotę od kamieni i pałek. Stąd wpadł na pomysł, by razem z Maćkiem Grzywaczewskim 21 postulatów strajkowych spisać na dwóch wielkich sklejkach. Kredkami świecowymi i małym pędzlami wypisali te postulaty na tzw. traserni. Umieszczono je na bramie numer 2 stoczni. W 2003 roku lista postulatów wpisana została na listę najbardziej wartościowych dokumentów świata UNESCO - Pamięć Świata. Nie baliście się, działając w podziemiu? - Trafiliśmy na okres gierkowski. Komuniści wyciągnęli lekcję z czasów stalinowskich, gdy ofiary szły w tysiące. Skala represji była stosunkowo niewielka, zdarzały się takie przypadki jak śmierć Stanisława Pyjasa w Krakowie. Ubecy zaliczyli wypadek przy pracy, pobili studenta za mocno. Czerwoni zatrzymywali nas na 48 godzin bez nakazu prokuratorskiego, potem wypuszczali na 20 minut i zamykali ponownie na dwie doby. Nie było jednak zagrożenia życia. Poszedłem do Bazyliki Mariackiej, a tam w kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej w pierwszym rzędzie dwie dziewczyny, chucherka takie. One się nie bały, to ja miałem się bać? To one dawały nam odwagę. Stan wojenny zakończył karnawał "Solidarności". - Arama zamknęli 13 grudnia 1981 roku, później rok przesiedział w Strzebielinku. Mnie udało się uciec, dostaliśmy cynk od majora SB Adama Hodysza. On się kontaktował z Olkiem Hallem, było specjalne hasło: "Urszula czuje się lepiej". Przyszli po nas pół godziny po tym jak się ulotniliśmy. Wskazałem rodzicom, gdzie są pieniądze, mówiąc że jakiś czas nas nie będzie. Wyszliśmy w cztery osoby: Bożena i Maciek później Grzywaczewscy, moja późniejsza żona Magda i ja. Przez ponad rok się ukrywałem w konspiracyjnym lokalu. Po stanie wojennym "Solidarność" dogorywała. Nowe paliwo dała jej najważniejsza ze spraw niepoważnych: piłka nożna. - Za komuny były trzy miejsca w Gdańsku, gdzie można było poczuć się wolnym: Stocznia, Brygida i stadion Lechii. Piłka nożna była bardzo ważna w naszym życiu. Aram był zażartym kibicem. To on w połowie lat 60. po raz pierwszy zaprowadził mnie na stadion. Pamiętam pierwszy mecz na którym byłem. Lechia grała z Piastem Gliwice, pamiętam grupę dzieci kolonijnych, która krzyczała: "Piastunki, Piastunki". Wzięliśmy z Aramem na ten mecz ciasto drożdżowe, nie pamiętam wyniku, ale pamiętam jego smak. Aż do pandemii, nie opuściłem żadnego meczu w Gdańsku. To starszy brat zabrał mnie na pierwszy wyjazd kibicowski. To był 1971 roku, Lechia walczyła o awans do II ligi, mecz z Lechem w Poznaniu, było nas parę tysięcy. Pół roku po grudniu krzyczeliśmy: "Pomścimy Grudzień", wielka demonstracja niepodległościowa. Sławny mecz Lechii z Juventusem Turyn jest niczym hipisowski festiwal Woodstock, trudno spotkać W Gdańsku osobę, która nie uczestniczyła w tym wydarzeniu. - Całą ekipą przygotowaliśmy wejście Lecha Wałęsy na stadion. Na trybunach byłem na tzw. trójkącie, którędy Lech opuszczał stadion w kierunku ulicy Smoluchowskiego, skąd przedostał się na ulicę Krętą, gdzie był zaparkowany samochód. Bardzo udana akcja, ten mecz dał "Solidarności" paliwo na następne lata. Komuniści przygotowali gigantyczną akcję propagandową w telewizji, spreparowali jego rozmową z bratem, robili wszystko, by Wałęsę jak najbardziej zohydzić, żeby nie dostał Pokojowej Nagrody Nobla. A tymczasem mimo brudnych chwytów, 30 tysięcy ludzi wstaje i skanduje "Solidarność". Potem na wielu meczach publika łatwo podchwytywała hasła antykomunistyczne. "Okrągły stół" w 1989 roku - nie brakuje takich, którzy mówią, że to zdrada. - Niech mnie pan nie denerwuje. Dziś nie brakuje bohaterów, wtedy było gorzej. Podziemna "Solidarność" dogorywała, kompletny brak woli, walka trwała za długo. Całe szczęście, że przy dużym udziale Kościoła, elity solidarnościowe, jak Wałęsa, Michnik, Bujak, Frasyniuk podjęli rozmowy. Gdyby nie Okrągły Stół nie byłoby częściowo wolnych wyborów, wyjścia wojsk sowieckich. Kilka lat wcześniej nikt o tym nie śnił. Mogło się potoczyć inaczej, np. tak jak w Rumunii. Myśmy przeszli przez przeobrażenia stosunkowo "suchą stopą".