Maciej Słomiński, Interia: Miał pan długie i ciekawe życie. Przepraszam, wciąż pan ma. Jacek Taylor, adwokat, od 1978 współpracował z opozycją demokratyczną: - Nie, nie ma pan racji - miałem. Wirus zaprzepaścił wszystko, co mieliśmy, nawet na brydża nie można pójść. No właśnie - brydż. Przy brydżu zastał pana wybuch stanu wojennego. - To była długa noc. 12 grudnia przypadają imieniny Aleksandra. Olek Hall zawsze robił imprezę, wtedy też, w tym roku pierwszy raz nie będzie jego imienin. Koło godziny 18 z sali BHP Stoczni Gdańskiej, gdzie odbywały się obrady Komisji Krajowej "Solidarności", poszliśmy do Halla na Podwale Staromiejskie. Impreza imieninowa nie potrwała długo. - Adam Hodysz, "nasz człowiek" w SB, ostrzegł, że to dziś. Był łańcuszek ludzi, oczywiście nie Hodysz dzwonił do Olka, bo by się zdekonspirował. Ostrzeżeniem było hasło, jak się o wiele później dowiedziałem. "Urszula czuje się lepiej". Jakoś tak. To oznaczało koniec "Solidarności". To, że czerwoni zakończą "karnawał wolności", było uważane za pewnik, gospodarka leżała, "czerwoni" kompletnie sobie z tym nie radzili. Myśleliśmy, że wejdzie Armia Radziecka i "prowodyrzy", tylko nie wiadomo, kiedy i do jakiego szczebla zostaną wywiezieni na wschód. Tak jak kiedyś. - Myśleliśmy historyczną kalką. 4 grudnia były imieniny Barbary, spotkaliśmy się z małżeństwem Gwiazdów na Żabiance u wspólnej znajomej. Padło pytanie: spotykamy się na obiedzie w pierwsze święto Bożego Narodzenia czy w drugie? Nagle Gwiazdowa puknęła się w czoło: "Nie spotkamy się wcale, bo jedziemy do Paryża". Szef francuskiego związku zawodowego Force Ouvriere zaprosił ich na święta. Andrzej Gwiazda był gwiazdą opozycji. - Wałęsa był traktowany jako ugodowy, Gwiazda radykalny. Byli pewni, że pojadą, mieli paszporty. Gdyby Andrzejowi nie dali paszportu, kraj mógłby stanąć. I zaraz następna refleksja. Gwiazda mówi: "Niezręcznie wyszło z tym wyjazdem, nie zmieścimy się do pierwszego eszelonu". Chodziło o pociąg ewakuacyjny na wschód. Byliśmy przekonani, że uderzenie komunistów nastąpi w święta, że załogi Stoczni, Huty Warszawa, innych wielkich zakładów będą w domach i nie będzie komu bronić fabryk. 12-13 grudnia był dla nas zaskoczeniem, zaczynał się weekend. Od Halla wróciliście do stoczni. Daleko nie było. - Po informacji, że komuniści kończą z wolnością, pierwsze, co zrobiłem - rzuciłem się na imieninowe kanapki! Nie wiadomo, kiedy będzie następny posiłek. Siedziałem na parapecie, obracam się, a tu suka pod domem. Już za późno - mówię - spokojnie, jedzcie! To była milicja, nie mieli jednak rozkazu wchodzić do domu. Wyszliśmy w kilkanaście osób, oni w suce na nasz widok w ogóle nie drgnęli. To było koło godziny 20. Zaszliśmy do św. Brygidy po księdza Jankowskiego. Myśleliśmy, że Wałęsa uwierzy tylko jemu. Doszliśmy do stoczni, obrady drugiego dnia Komisji Krajowej już dogasały. Podzieliliśmy się, kto ogłasza komu złą nowinę. Mnie przypadł hol, gdzie stali palacze, wśród nich m.in. Mazowiecki, Kuroń. Ludzie nie przyjmowali z wiarą tego, co mówimy. Kuroń odpowiedział zachrypnięty: "Nigdzie nie idę, przed losem się nie ucieknie". W więzieniu mówił, że mógł jednak posłuchać (śmiech). Raczej nie było paniki wśród delegatów. - Wie pan, co zrobił doświadczony więzień Karol Modzelewski, gdy po północy zobaczył, że hotel, w którym mieszka jest otoczony? Wykąpał się! Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie następna okazja. Tak samo z jedzeniem. Kuroń z kolei padł w areszcie na Kurkowej ofiarą okrutnego żartu. Zabrali go do piwnicy, kazali stanąć pod ścianą. Był przekonany, że zaraz go rozwalą. Co pan zrobił potem? - Pojechałem moim maluchem do Gdyni ostrzec grupę przyjaciół z tzw. "gwiazdozbioru". Wiedziałem, że tego wieczoru gromadzą się w klubie "Bursztyn". Było koło 21 i już nikogo tam nie zastałem. Z powrotem w stronę Gdańska. Do Bogdana Borusewicza na 23 Marca w Sopocie. Też go nie ma. No to pod dom Gwiazdów na Żabiance. Ciemno. Postanowiłem przeczekać u moich przyjaciół obok na Szyprów, w weekendy do później nocy graliśmy u nich w brydża. Dwu- czy trzykrotnie przerywałem grę i jechałem maluchem, a u Gwiazdów wciąż w oknach ciemno. O północy byłem umówiony na telefon z Olkiem, ale aparat nie działał. W ogóle mnie to nie zdziwiło, za komuny częste były takie awarie. Gospodarze nalegali, byśmy u nich zostali na noc. Tak zrobiłem, chociaż uważałem, że mnie nic nie grozi. O 7 rano budzi mnie przyjaciółka i mówi, że "byli po mnie". Ja zaspany - "Byli i nie zastali?". Jakaś głupia wesołość w takim momencie! Przyszli do mojej matki, tu gdzie jesteśmy, w Sopocie na Sobieskiego, gdzie byłem zameldowany. Matka nie wpuściła ich, więc wyłamali drzwi. To była bojowa kobieta, chodziła o kulach, jednego zomowca walnęła tą kulą! Szwagier jest inżynierem, wstawiał następnego dnia drzwi u matki. Bogiem a prawdą naprawić powinni ci, którzy zepsuli. - Do kogo trzeba było się zgłosić? Do generała Jaruzelskiego? Znajomi zawieźli mnie samochodem do swojej kuzynki na ul. Polanki. Wychodziłem tylko wtedy, gdy na ulicy było dużo ludzi, np. o 15, gdy wracali z pracy. Jako poszukiwani zaczęliśmy się spotykać jakoś po miesiącu. Bezpieka z czasem ogłaszała, że jak ktoś się ujawni, nie będzie aresztowany. Tyle, że to było dość upokarzające. Dostałem list od profesora Jana Szczepańskiego, członka Rady Państwa, że gwarantuje mi nietykalność, jeśli się ujawnię. Chodziło o dobrowolne zgłoszenie się do budynku Komendy Wojewódzkiej MO. Co to była Rada Państwa? - Zbiorowy, 15-osobowy prezydent. Prof. Szczepański został zawiadomiony, że jestem poszukiwany przez mego ojca, który się z nim przyjaźnił. Szczepański to był porządny człowiek. W 1956 roku wykazał się wielką odwagą, razem z prof. Chałasińskim w procesie robotników poznańskich zostali biegłymi sądowymi i ich socjologiczna opinia była dla oskarżonych bardzo korzystna. Na jaki adres poszedł ten list od Szczepańskiego, skoro pan się ukrywał? - Nie na adres. Do rąk własnych. List został przekazany mojemu ojcu w Poznaniu. Ojciec musiał przyjechać na wybrzeże, skontaktować się ze mną, przekonać mnie, żebym poszedł na Komendę Wojewódzką, ujawnił się i wrócił do normalnej pracy. Spotkaliśmy się w Gdańsku, wręczył mi ten list: "Ten Jan, co jest podpisany, to prof. Szczepański". Napisał, że daje mi 100-procentową gwarancję, że mnie nie zamkną w więzieniu, że on sugeruje, by to zrobić, żeby korzystać z okazji, bo nie wiadomo, jak długo taka możliwość będzie trwać. Napisał, że będę potrzebny w sądzie, nie w mieszkaniu, w którym przebywam. Było to bardzo zdroworozsądkowe i w przyjemnym tonie napisane. Na końcu było o tym, żebym list zniszczył. To zrobiłem, dziś żałuję, byłaby to świetna pamiątka, ale postanowiłem, że będę lojalny wobec mego dobrodzieja. Byłem rozdarty. W duchu przyznawałem rację ojcu i prof. Szczepańskiemu, jednak powiedziałem, że tego nie zrobię, na co ojciec załamał ręce: "Nie wiedziałem, że jesteś takim idiotą". Ojciec wściekły odjechał, nie mogłem go odprowadzić na dworzec, to byłoby ryzyko. Wiedziałem, że wielu moich kolegów siedzi w mamrze, że to ja powinienem być ich sądowym obrońcą. Z drugiej strony straszne upokorzenie. Mam tam iść i prosić w pozycji petenta? Nie umiałem się zdecydować, dni mijały. Poprosiłem Borusewicza o spotkanie, to nie było z dnia na dzień. Trzeba było czekać niby do jakiegoś dygnitarza. Gdy był Marszałkiem Senatu mogłem do niego pójść z minuty na minutę, ale wtedy nie. W południe miałem być na ogródkach działkowych na Siedlcach. Bogdan przyszedł ucharakteryzowany. Po mojej relacji zakończonej pytaniem: "Co robić?", ostrym tonem stwierdził: "Jutro idziesz się ujawnić!". Następnego dnia poszedłem do Komendy Wojewódzkiej MO i zacząłem pracować. Kogo pan reprezentował wtedy jako adwokat? - Miałem blisko 130 klientów ściganych z przyczyn politycznych. Lecha Wałęsę, Jacka Kuronia, Adama Michnika, Andrzeja Gwiazdę, Annę Walentynowicz, Zbigniewa i Zofię Romaszewskich. Tych znanych trochę broniło nazwisko, ale większość to byli ludzie anonimowi. Przywódców broniła sława, słabego broni tylko krzyk, dlatego robiliśmy raban. Na tym głównie się skupialiśmy. Czy jako adwokat pan miał klientów nie z podziemia? - Niewielu. Dość trudno było się utrzymać. Działalność pro bono. - Wtedy się takich pięknych słów nie używało. W stanie wojennym, gdy działała prymasowska komisja charytatywna, trochę płacono adwokatom. Przeciętnie zarabiało się koło 50 dolarów. Maluch kosztował 1000 dolarów. Jak pan w ogóle trafił do opozycji? - Andrzejowi Gwieździe zrobiono postępowanie karne o rzekome pobicie dziecka sąsiadów, które niszczyło świeżo posianą roślinność koło bloku. Podszedł i dał klapsa. Jego anioł stróż, oficer SB poszedł z dzieckiem do jego matki i tak to poszło. Wykorzystałem okazję, zgłosiłem się do Gwiazdów, że będę bronić Andrzeja. W 1978 stałem się współpracownikiem Biura Interwencyjnego KOR. Po co pan to zrobił? Po co panu była opozycja i podziemie? - Byłem ciekaw tych ludzi i bardzo chciałem ich poznać. Trochę wstyd było nic nie robić. Świetnie pamiętałem czasy stalinowskie, zdawałem maturę w 1957 roku. Wtedy bariera strachu była umieszczona bardzo wysoko, w pojmowaniu przeciętnego człowieka nie mieściło się jakiekolwiek występowanie przeciw "władzy ludowej". Myśmy się tak potwornie bali, o trefnych sprawach mówiliśmy przyciszonym głosem. Znałem człowieka, który za opowiedzenie dowcipu w knajpie w 1953 roku poszedł siedzieć. Mój wuj po 10 latach w kryminale po wojnie wyszedł jako inwalida. Podpaść było niesłychanie łatwo, kary były drakońskie. Lata 60. i 70. wydawały się już pół-wolnością. Jak ktoś nie ujawniał się z niechęcią do władzy, miał spokój, nie musiał się bać. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że komuna nie dysponuje już tak silną ręką, że możemy głośno narzekać i nie chodzi się za to do kryminału. Jeden z ostatnich ataków reżimu, bicie ludzi za bunt w gruncie rzeczy głodowy to sytuacja, której możemy się przeciwstawić. Myśmy się strasznie rozbestwili, to nie był z mojej strony akt wielkiej odwagi, że chciałem poznać ludzi opozycji, buntowników. To było coś! Mnie to szalenie imponowało. W kwietniu 1978 roku grupa siedmiu osób (w tym Borusewicz i Gwiazdowie) ogłosiła, że tworzą Wolny Związek Zawodowy i zaczynają wydawać pismo "Robotnik Wybrzeża". Robiło się to niesłychanie prymitywną techniką, w kolejkach SKM można było się na to natknąć, były nazwiska i adresy - "Borsuk" 23 Marca w Sopocie, Gwiazdowie na Wejhera na Żabiance. Kilkadziesiąt osób, jakby powiedziała bezpieka, dało się "zwerbować". Ale zaraz, zaraz. Wam też się udał niecodzienny werbunek. O wprowadzeniu stanu wojennego poinformował was Adam Hodysz, oficer SB. - To była sytuacja wyjątkowa. Hodysz w grudniu 1978 roku zdecydował się rozmawiać z Aleksandrem Hallem, od tego się zaczęło. Adam wcześniej przyglądał się ludziom, do których mieszkań przychodził. Zachowywał się dziwnie, zaglądał do biurka, widział rzecz trefną, ale zamiast zgłosić kolegom, siadał na biurku, bimbał nogami i mówił, że teren czysty, nic tu nie ma. Dziwny jakiś. Szukał tak, by nie znaleźć. Odprowadzając po zatrzymaniu Halla z piwnicy na dwór do drzwi szepnął: "Niech pan przyjdzie na przystanek tramwajowy, chcę porozmawiać". Mieszkał w tym domu przy Alei Wojska Polskiego, który wyleciał w powietrze w 1995 roku. Tam się spotkali. Wie pan, co mówią na mieście o tym wybuchu? Że służbom już wolnej Polski chodziło o jakieś dokumenty w mieszkaniu Hodysza. - To jakaś bzdura. Przecież było dochodzenie. Sprawca, najprawdopodobniej psychicznie chory, otworzył gaz w piwnicy i wyszedł. Starsze małżeństwo, idące na 6 rano do kościoła, zapaliło światło i od iskry w kontakcie blok wybuchł. Zginęli będąc na zewnątrz, razem życie straciły 22 osoby. Byłem wtedy posłem na Sejm, dostałem telefon o szóstej z minutami od znajomych, którzy mieszkali obok, że wieżowiec wyleciał w powietrze. Nieprzytomny, miałem brydża (znowu!) do 3 w nocy, wsiadłem w malucha i pojechałem na miejsce tragedii. Była już straż pożarna i policja. Był też biskup Tadeusz Gocłowski. Co z tym blokiem? - Nie przewrócił się, a wbił w ziemię, trzy najniższe kondygnacje przestały istnieć, nie było kupy gruzów. Ludzi ewakuowano przez balkony, na klatkę nie można było wychodzić. Znawcy nie mogli rozstrzygnąć, czy ten blok się przewróci czy nie. Nazajutrz blok wysadzono. Wracając do stanu wojennego i lat 80. XX wieku... - Pierwsza rozmowa Hodysz - Hall miała miejsce w grudniu 1978 r. z inicjatywy tego pierwszego. Kapitan SB, Hodysz wykazał się niezwykłą odwagą przyjmując rolę aktywnego współpracownika opozycji, która była w oczach władz całkowicie nielegalna. Ryzykował co najmniej długoletnim więzieniem, jeśli nie czymś o wiele gorszym. Dekonspiracja nastąpiła po sześciu latach w 1984 r. Siedział w więzieniu do końca 1988 r. Na koniec chciałem zapytać o pana niepolskie nazwisko. - Mój pradziad (razy sześć) Jan Taylor przybył z północnej Szkocji do Polski w roku 1672 roku. Do Rzeczypospolitej w XVII wieku ściągnęło podobno około 30 tysięcy Szkotów, na owe czasy to była ogromna emigracja, najpewniej ekonomiczna. Polska była uważana za bogaty kraj! Ci Szkoci doskonale sobie tutaj poradzili, z czasem ich nazwiska ulegały spolszczeniu. Nasze pozostało. Rozmawiał Maciej Słomiński