Pytany o wejście do eurostrefy Kaczyński zaznaczył, że należy rozpatrywać tę sprawę na dwóch płaszczyznach. Pierwsza to wymiar godnościowy, "bo w naszej historii własna waluta to jeden z atrybutów niepodległości". Druga to wymiar społeczno-ekonomiczny, "bo to by oznaczało radykalne zubożenie Polaków, wielkie ich obrabowanie". Tezy o radykalnym zubożeniu polskiego społeczeństwa w przypadku wejścia do strefy euro prezes PiS-u bronił, mówiąc, że spowodowałby to wejściowy kurs waluty ustalany nie na podstawie realnej siły nabywczej złotego, ale proporcji zbliżonych do kursu wymiany walutowej. To, zdaniem byłego premiera, "dwie różne wartości". - W ten sposób szybko nastąpi ekonomiczna degradacja i całej Polski, i każdego osobiście. Nasz wzrost gospodarczy się zatrzyma, przestaniemy gonić Zachód i Niemcy. Wprowadzenie waluty euro będzie miało taki skutek - argumentował Kaczyński w wywiadzie dla tygodnika "Sieci". Tu konieczne są dwa słowa wyjaśnienia. Otóż gdyby nawet Polska wchodziła do eurolandu, mogłaby to zrobić po kursie rynkowym albo po zniekształconym kursie rynkowym. Pierwszy ustala niezależny rynek walutowy i odzwierciedla saldo handlu zagranicznego oraz wartość spłacanych kredytów i odsetek. Drugi uwzględnia szereg dodatkowych czynników takich jak dotacje unijne, pieniądze z kredytów i obligacji, a nawet sztuczne umocnienie złotego wywołane informacją o przystąpieniu Polski do strefy euro. Wejście do strefy euro po kursie rynkowym zadziałałoby na korzyść zarówno polskiej gospodarki, jak i portfeli Polaków. Doświadczylibyśmy usprawnienia rodzimej gospodarki i podwyżki wynagrodzeń. Wejście po kursie zniekształconym dałoby pozytywne efekty w krótkiej perspektywie, a potem mogłoby odbić się czkawką - i dla gospodarki, i dla obywateli. Jednak to, po jakim kursie i z jakimi efektami wchodzilibyśmy do eurostrefy, zależy w dużej mierze od polityki makroekonomicznej polskiego rządu oraz polityki monetarnej Narodowego Banku Polskiego. Straszenie Polaków zawczasu nie ma więc innego celu niż ten stricte polityczny. A straszy nie tylko prezes Kaczyński, bo podobną opinię mogliśmy usłyszeć z ust prezesa NBP Adama Glapińskiego. - Jest ogromna presja ze strony jednego z naszych sąsiadów, żeby wprowadzić w Polsce euro. Żeby Polskę wprowadzić do strefy euro. I żeby Polska uczestniczyła w budowie tak zwanego państwa europejskiego - mówił szef banku centralnego na początku lipca. Podkreślił też jednak: - Jednocześnie wiadomo, wielokrotnie to uroczyście mówiłem, że dopóki jestem prezesem NBP, Polska do strefy euro nie wejdzie. Nie ma tematu Na wstępie należy wyraźnie zaznaczyć, że mimo tego, co opowiadają publicznie politycy z obozu władzy i okolic, tematu wejścia Polski do strefy euro w tym momencie nie ma. I przez najbliższe lata nie będzie. Z bardzo wielu powodów. Po pierwsze, z powodów czysto ekonomicznych. Polska nie spełnia tzw. kryteriów konwergencji, które musi wypełnić każde państwo członkowskie UE chcące wprowadzić u siebie europejską walutę. Dotyczą one stabilności cen, kondycji finansów publicznych, kursu walutowego oraz długoterminowych stóp procentowych. Na chwilę obecną Polska spełnia jedynie kryterium dotyczące finansów publicznych, a i to mogłoby się zmienić, gdyby duża część wydatków rządu nie była przeprowadzana przez Bank Gospodarstwa Krajowego oraz Polski Fundusz Rozwoju. Obecny kryzys inflacyjny sprawia, że jeszcze przez długi czas nie spełnimy kryteriów dotyczących stabilności cen, kursu walutowego i stóp procentowych. Po drugie, z powodów politycznych. Obecna ekipa rządząca, chociażby ustami wspomnianego już prezesa Kaczyńskiego, wielokrotnie zaznaczała, że jest przeciwna wejściu do strefy euro i nigdy się na to nie zgodzi. Bez woli politycznej całego procesu nie sposób przeprowadzić. Wiąże się to też z trzecim obszarem, a mianowicie powodami prawymi. Wspomniane powody prawne to m.in. konieczność zmiany konstytucji, gdyby Polska zdecydowała się przystąpić do eurostrefy. Nawet zakładając, że opozycja odzyskałaby władzę w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych, trudno wyobrazić sobie sytuację, w której zyskuje większość konstytucyjną potrzebną do zmiany ustawy zasadniczej. A ponieważ PiS jest zatwardziałym przeciwnikiem i krytykiem europejskiej waluty (znów: powody polityczne), więc nawet będąc w opozycji, może zablokować przystąpienie Polski do strefy euro. Gdyby tego było mało, to przed wejściem do strefy euro państwo ubiegające się o tę możliwość musi przystąpić do mechanizmu kursów walutowych ERM II (ang. Exchange Rate Mechanism). To warunek spełnienia jednego z kryteriów konwergencji. Przystąpienie do ERM II wymaga natomiast podpisów ministra finansów oraz prezesa banku centralnego państwa członkowskiego. Jako że Adam Glapiński dopiero rozpoczął swoją drugą sześcioletnią kadencję, a jego pogląd na europejską walutę przedstawiliśmy na wstępie niniejszego artykułu, trudno spodziewać się, żeby przyłożył rękę do członkostwa Polski w eurostrefie. Blaski i cienie euro Wbrew temu, co mówią panowie Kaczyński i Glapiński przyjęcie euro nie oznaczałoby ani zagłady polskiej gospodarki, ani nędzy milionów Polaków. Nie jest też jednak tak, że wejście do strefy euro wiązałoby się z samymi korzyściami. Sytuacja nie jest zerojedynkowa, o czym polscy politycy - świadomie bądź nie - zapominają. Mimo prób straszenia euro przez obecną ekipę rządzącą, wprowadzenie unijnej waluty w Polsce miałoby wiele pozytywnych efektów. Zaczynając od tych stricte politycznych - dołączylibyśmy do pierwszego kręgu integracji europejskiej, unikając tym samym bycia ofiarą tzw. Unii dwóch prędkości, do której dąży część krajów "starej Unii". Obecnie 19 z 27 krajów członkowskich UE należy do eurostrefy. Z pozostałej ósemki dwa (Bułgaria i Chorwacja) są o krok od przyjęcia euro, a dwa kolejne (Węgry i Rumunia) prowadzą w tym celu przygotowania. Jedynie Polska, Czechy, Szwecja i Dania nie robią nic w celu przystąpienia do eurolandu. Niewątpliwą korzyścią bycia członkiem eurostrefy jest jej stabilność i odporność na kryzysy, a co za tym idzie - większa wiarygodność w oczach inwestorów i światowych rynków niż niemal wszystkich walut narodowych (wyjątkami są tutaj brytyjski funt, amerykański dolar i szwajcarski frank). Obecność w eurostrefie to mniejsze marże, pożyczanie na niższą stopę zwrotu czy brak konieczności przedstawiania dodatkowych gwarancji finansowych. Zwłaszcza w czasach kryzysu są tu udogodnienia, które trudno przecenić. Z powyższym wiąże się kolejna korzyść z przyjęcia euro, a mianowicie korzystniejsze oprocentowanie długu publicznego. Obecnie 10-letnie obligacje skarbowe są oprocentowane na 5,5 proc. rocznie. Dla porównania, rentowność obligacji Grecji, a więc kraju-symbolu kryzysu strefy euro, wynosi niespełna 3,2 proc. Natomiast wchodząca od 1 stycznia 2023 roku do strefy euro Chorwacja pożycza pieniądze na niecałe 2,5 proc. Jest to o tyle problematyczne, że wraz z upływem czasu rząd będzie "zastępować" starsze obligacje nowszymi. W naszym przypadku - tańsze droższymi. A to oznacza, że finansowanie naszego długu publicznego będzie nas kosztować coraz więcej. Wejście do strefy euro oznaczałoby również zminimalizowanie roli banku centralnego. Ma to swoje minusy, o których więcej piszemy w dalszej części tego artykułu, ale jest też jeden plus, który w przypadku Polski, zwłaszcza w ostatnich miesiącach, wydaje się wyjątkowo ważny. Chodzi o brak negatywnych dla społeczeństwa konsekwencji stymulowania wzrostu i zatrudnienia przez Narodowy Bank Polski. Przekładając z języka ekonomicznego na "nasze": Polacy nie odczuwaliby negatywnych skutków "dodrukowywania pieniędzy", a więc inflacji i drożyzny. Spójrzmy na dane Eurostatu za czerwiec. Inflacja w Polsce została oszacowana na 14,2 proc. (to mniej niż 15,5 proc. wg GUS-u). Nasz kraj znalazł się pod tym względem na szóstym miejscu w całej UE, wyprzedziły nas Estonia (22 proc.), Litwa (20,5), Łotwa (19,2), Czechy (16,6) i Bułgaria (14,8). Oznacza to, że spośród dziewiętnastu państw eurostrefy tylko trzy (Estonia, Litwa i Łotwa) mają wyższą inflację niż Polska. Warto przy tym zaznaczyć, że główną przyczyną inflacji w Estonii jest bardzo szybki wzrost gospodarczy (wg prognoz w tym roku wyniesie on ok. 9 proc.), natomiast na Litwie kluczowym czynnikiem inflacyjnym jest dynamiczny wzrost płac (nominalnie w tym roku ma on wynieść ok. 10 proc.). Nie bez znacznie jest też fakt, że litewska gospodarka najlepiej ze wszystkich unijnych przeszła przez kryzys wywołany pandemią koronawirusa. Na koniec przyjęcie euro wpłynęłoby również na codzienne życie milionów Polaków. Przede wszystkim w dwóch aspektach. Pierwszym byłyby niższe raty kredytów hipotecznych. Obecna stawka WIBOR3M wynosi 7,02 proc., podczas gdy stawka EURIBOR jest ujemna i plasuje się na poziomie - 0,29 proc. Drugi aspekt to brak dodatkowych opłat bankowych za przewalutowanie wydatków w euro, uciążliwy zwłaszcza dla osób często podróżujących czy to służbowo, czy prywatnie. Tyle pozytywów. Wejście do strefy euro miałoby też jednak swoje negatywne konsekwencje. Najważniejszą jest utrata możliwości prowadzenia autonomicznej polityki walutowej przez NBP, której celem byłoby utrzymanie zatrudnienia, stymulowanie wzrostu gospodarczego czy zachowanie płynności finansowej państwa. Od momentu wejścia do strefy euro za politykę monetarną Polski odpowiadałby, podobnie jak w przypadku innych państw eurostrefy, Europejski Bank Centralny. Druga konsekwencja przyjęcia euro to koniec możliwości "sterowania" przez NBP kursem naszej waluty. Polski bank centralny wielokrotnie zbijał kurs złotego, żeby poprawić konkurencyjność naszego przemysłu i eksportu. Jest to zresztą praktyka najbardziej użyteczna i pomocna w czasach kryzysu, bowiem pozwala ograniczyć ryzyko spadku PKB czy w skrajnych przypadkach nawet recesji. Z drugiej strony, polityka NBP w ostatnich latach była często krytykowana przez ekonomistów oraz analityków rynku właśnie z powodu sztucznego osłabiania złotego, który przyczynił się do wzrostu inflacji. Jak widać, każdy kij ma dwa końce. Członkostwo w eurolandzie, z jednej strony, chroniłoby Polskę znacznie lepiej przed kryzysami gospodarczymi, o czym pisaliśmy wcześniej, i poprawiło nasze notowania na światowych rynkach. Z drugiej - utracilibyśmy niezależność od polityki innych państw (w tym przypadku: państw strefy euro). Dla przykładu: kryzys finansowy Grecji mocno odbił się na całej eurostrefie, chociaż należące do niej państwa nie ponosiły odpowiedzialności za działania i wynikające z nich problemy rządu w Atenach. Jest też kwestia, która obywateli w kontekście przyjęcia euro obchodzi najbardziej, a więc widmo wzrostu cen dóbr i usług. Nie można takiego scenariusza wykluczyć. Niektóre firmy i przedsiębiorcy wykorzystują moment zmiany waluty do podniesienia cen za swoje produkty i usługi. W większości przypadków z czasem i tak koryguje to rynek, ale przez pewien czas niedogodności dla konsumentów mogą występować. Pozostaje pytanie, o ich skalę i natężenie, a te były i są różne w przypadku konkretnych państw eurostrefy. Możliwe jest też jednak, że do efektu podwyżki cen by nie doszło albo byłby on ledwie zauważalny. Potwierdza to raport Narodowego Banku Chorwacji z 2017 roku. Wyraźnie w nim widać, że kraje naszego regionu, które przyjęły euro (Estonia, Łotwa, Litwa, Słowacja, Słowenia), nie odczuły zauważalnego wzrostu cen dóbr i usług. Wyniósł on bowiem, w zależności od państwa, od 0 do 0,5 pkt proc. Polacy popierają euro Z powyższego zestawu "za" i "przeciw" gołym okiem widać, że kwestia przyjęcia euro albo unikania wejścia do eurostrefy nie jest zerojedynkowa. Jest skomplikowana i ma bardzo wiele odcieni szarości. Zwłaszcza ekonomicznej szarości. To o tyle niedobrze, że stan wiedzy ekonomicznej polskiego społeczeństwa jest zły i niespecjalnie widać, kiedy i jak mógłby ulec poprawie. - Nasza wiedza ekonomiczna kończy się na tym, jak wypłacić pieniądze z bankomatu i jak zrobić zakupy w sklepie - przyznała niedawno w wywiadzie dla Interii prof. Agata Gąsiorowska z Uniwersytetu SWPS. Psycholożka ekonomii i badaczka zachowań konsumenckich uważa, że "tego, jak dochodzi do kryzysu już zupełnie nie jesteśmy w stanie ogarnąć z naszą znikomą wiedzą ekonomiczną". Podobnie jest ze zrozumieniem mechanizmu działania inflacji. Trudno więc oczekiwać, żeby Polacy potrafili samodzielnie i krytycznie odnieść się do politycznych przekazów dotyczących przyjęcia euro. Zdolna jest do tego zdecydowana mniejszość społeczeństwa, a to ułatwia politykom żerowanie na niewiedzy i lękach obywateli. Mając to wszystko na uwadze, stosunek Polaków do europejskiej waluty i tak nie jest najgorszy. Czerwcowy Eurobarometr, przeprowadzony na zlecenie Komisji Europejskiej, pokazał, że 60 proc. naszego społeczeństwa chciałoby wejścia do strefy euro. Sprzeciwia się temu 38 proc. badanych, a 3 proc. respondentów nie ma zdania. Badanie przeprowadzono wśród obywateli siedmiu z ośmiu państw UE, które nie wprowadziły jeszcze euro (nie objęto nim tylko Danii, która jako jedyne państwo UE już na etapie negocjacji akcesyjnych nie zobowiązała się do przyjęcia unijnej waluty). Co ciekawe, w Polsce jest najwięcej zwolenników opcji "zdecydowanie przyjąć euro" - 29 proc. Z powyższego sondażu dowiadujemy się również, że ponad połowa Polaków (57 proc.) jest przekonana o pozytywnym wpływie wejścia do strefy euro na polską gospodarkę. Negatywnych konsekwencji spodziewa się 38 proc. badanych. Co dwudziesty respondent nie ma tej sprawie wyrobionego zdania. Dwie trzecie (67 proc.) naszego społeczeństwa jest zdania, że w tym momencie Polska nie jest jeszcze gotowa do zasilenia eurostrefy. Tylko nieco więcej niż co piąty (27 proc.) ankietowany wierzy, że Polska mogłaby stać się częścią eurolandu już teraz. Największy odsetek Polaków (33 proc.) uważa, że Polska powinna przyjąć euro "za jakiś czas". Drugą w kolejności odpowiedzią, wskazaną przez 30 proc. badanych, jest przyjęcie euro "tak szybko, jak to możliwe". Euro, czyli polityczny chochoł władzy Skoro wprowadzenie euro nie doprowadziłoby do anihilacji polskiej gospodarki, Polacy patrzą na europejską walutę przychylnie, a tematu wejścia Polski do eurostrefy z wielu powodów w tym momencie po prostu nie ma, rodzi się pytanie: dlaczego lider obozu władzy wyciągnął ten temat z kapelusza. Konstatacja jest mało optymistyczna. W Polsce nie mamy merytorycznej, opartej na analizach, badaniach i wiedzy, dyskusji o europejskiej walucie i ewentualnym przyjęciu jej przez Polskę. Mamy za to zatrzęsienie obiegowych mitów i wykreowanych przez ekonomiczną niewiedzę społecznych lęków. To zdecydowanie ułatwia politykom używanie tematu wejścia do strefy euro jako politycznego straszaka albo pałki do okładania swoich przeciwników. Nie inaczej jest tym razem. Prezes PiS-u wyciągnął z kapelusza i postawił przed Polakami chochoła euro, bo takie jest dzisiaj zapotrzebowanie obozu władzy. Rządzący muszą uderzać w UE i na wszelkie sposoby zniechęcać do niej Polaków, na wypadek gdybyśmy nie zobaczyli ani eurocenta z 36 mld euro, które mieliśmy otrzymać na mocy Krajowego Planu Odbudowy. To może być poważny cios dla naszej gospodarki w obliczu trwającego kryzysu inflacyjnego. Mówił o tym zresztą niedawno w Interii Marcin Klucznik, analityk z Polskiego Instytutu Ekonomicznego. - Z perspektywy ekonomicznej przełoży się to na niższy wzrost PKB w przyszłym roku o około 1 pkt proc. Analogiczny spadek czekałby nas również w 2024 roku. Z drugiej strony, to oznacza to przede wszystkim, że polski złoty pozostanie słaby. Środki z KPO bardzo pomogłyby go wzmocnić - ocenił nasz rozmówca. Co więcej, wielce prawdopodobne, że 1 pkt proc., o którym wspomina nasz rozmówca, zaważy na tym, czy w 2023 roku będzie w Polsce recesja. Rządzący doskonale zdają sobie z tego sprawę. Wiedzą też, że przepuszczenia 36 mld euro łatwo nie wybaczy im nawet ich własny elektorat. Dlatego już zawczasu próbują stworzyć ideologiczną "podkładkę", która uzasadniłaby, że utrata grubo ponad 100 mld zł to element godnościowej walki o polską niezależność. Niezależność, której europejska waluta - podkreślmy: tematu jej wprowadzenia w Polsce jeszcze długo nie będzie z czysto obiektywnych powodów - miałaby zagrażać. A że z faktami ma to niewiele wspólnego? Tym gorzej dla faktów.