Łukasz Rogojsz, Interia: W 2014 roku Jarosław Kaczyński powiedział: "Trzeba czynić wszystko, by Polska była tym, czym jest dziś Turcja". Dzisiaj, patrząc na sytuację gospodarczą nad Bosforem, byłby to scenariusz rodem z sennego koszmaru. Pytanie, czy nierealny. Marcin Klucznik: - Jeżeli chodzi o kwestie gospodarcze, to ścieżką rozwoju dla Polski jest raczej podążanie w stronę gospodarek zachodnich, które są krajami rozwiniętymi i rozwijają nowoczesne technologie. W tym kontekście i Polska, i Turcja wciąż nadganiają dystans i zaległości względem gospodarek rozwiniętych. To nie znaczy, że jesteśmy na tym samym etapie rozwoju co Turcja, albo że idziemy tą samą ścieżką. W ostatnich latach widzieliśmy raczej coś przeciwnego. Turcja mierzy się z poważnymi problemami gospodarczymi. Co więcej, mają one charakter strukturalny i dotyczą fundamentów tureckiej gospodarki. W Polsce czeka nas teraz co prawda trudniejszy okres, podobnie zresztą jak całą Europę czy Stany Zjednoczone, natomiast wydaje się, że u nas będzie to zjawisko przejściowe. To nie oznacza, że ten okres nie będzie dla nas dotkliwy, bo będzie, ale jednak nie będzie trwać długo. To jak dotkliwy będzie to dla nas kryzys? Chociażby w odniesieniu do wspomnianej Turcji. - Polskę czeka teraz przede wszystkim spowolnienie gospodarcze. Już teraz obserwujemy wyhamowywanie wzrostu PKB oraz konsumpcji. Spadki będą jednak ograniczone - np. Komisja Europejska szacuje, że nasza gospodarka wzrośnie w przyszłym roku o 1,5 proc. Kolejnym problemem jest oczywiście inflacja. W Polsce wynosi ona jednak 15,5 proc. i widzimy, że wzrost cen zaczyna powoli hamować. Turcja mierzy się z kolei z inflacją wynoszącą prawie 80 proc., czyli ponad pięciokrotnie więcej. Niektórzy analitycy rynku mówią, że w przypadku Polski trwający kryzys inflacyjny zatrzyma nie tyle wyhamowanie wzrostu PKB, a dopiero recesja. - Zależy, o jakiej recesji mówimy. Na pewno polską gospodarkę czeka techniczna recesja, czyli sytuacja, gdy nasza gospodarka nie rośnie kwartał do kwartału. Natomiast czy będziemy mieć pełnoprawną recesję połączoną ze wzrostem bezrobocia, to tutaj zdania są już dużo bardziej podzielone. To znaczy? - Większość międzynarodowych prognoz wskazuje raczej na osłabienie wzrostu PKB. Tak twierdzi chociażby wspomniana już Komisja Europejska czy OECD - obie instytucje spodziewają się, że PKB Polski wzrośnie w 2023 roku o 1,5 proc. Wzrostu spodziewa się również Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy analitycy komercyjni. Dla przykładu analitycy ankietowani przez Focus Economics prognozują średnio 2,5 proc. wzrostu w przyszłym roku, a żaden z 37 zespołów prognostycznych nie oczekuje obecnie recesji. W tej ankiecie biorą udział największe światowe banki i instytuty gospodarcze - np. Goldman Sachs, JP Morgan czy Barclays. Najbardziej pesymistyczną znaną mi prognozę dla polskiej gospodarki przedstawił Credit Suisse - ten bank spodziewa się jednak, że nasze PKB wzrośnie w przyszłym roku o 0,4 proc. Mówimy tutaj jednak o wzroście w całym 2023 roku. Jeżeli czeka nas moment spadku PKB w ujęciu rok do roku, to wydarzy się to zapewne w pierwszym kwartale przyszłego roku. Także ze względu na bardzo wysoki punkt odniesienia - PKB w pierwszym kwartale tego roku wzrosło przecież o 8,5 proc. W drugiej połowie przyszłego roku sytuacja powinna być już lepsza. Po zeszłym roku i pandemii było się od czego odbijać. - Zgadza się. Aczkolwiek powodem tego była też rekordowo wysoka aktywność w polskim przemyśle. Właśnie ten wysoki punkt odniesienia sprawia, że pierwszy kwartał przyszłego roku będzie nieco recesyjny, jednak większość prognoz wskazuje, że potem czeka nas stopniowa odbudowa wzrostu gospodarczego. Polska gospodarka powinna wrócić na ścieżkę wzrostu PKB w drugiej połowie przyszłego roku - wyniki będą jednak słabsze niż poprzednich latach. - Już teraz widzimy pierwsze symptomy spowolnienia oraz spadku inflacji. To chociażby ceny wielu podstawowych surowców i materiałów, które zaczynają tanieć na rynkach światowych. Przykładowo stal czy miedź potaniały w ciągu trzech miesięcy o ok. 20 proc. To również presja płacowa, która na polskim rynku pracy zaczyna stopniowo spowalniać - od dwóch miesięcy płace w sektorze przedsiębiorstw rosną coraz wolniej. Przede wszystkim rosną wolniej niż inflacja. Ta w czerwcu (według danych GUS) wynosiła 15,5 proc., podczas gdy wzrost wynagrodzeń 13 proc. Polacy realnie ubożeją przez kryzys inflacyjny. - To prawda. 2,5 pkt proc. różnicy to dość dużo. Przekłada się to na spadek naszej zdolności nabywczej, możemy kupować mniej. Widzimy to zresztą w danych GUS-u dotyczących sprzedaży detalicznej, gdzie ta konsumpcja rośnie w bardzo anemicznym tempie. W kolejnych miesiącach zapewne będzie jeszcze niższa. Pozytyw tego jest taki, że jest to czynnik powstrzymujący inflację. Za to minus jest taki, że konsumpcja od kilku lat jest, co wielokrotnie podkreślał premier Mateusz Morawiecki, głównym silnikiem polskiej gospodarki. Teraz ten silnik się zatarł. - Konsumpcja zawsze pełniła istotną rolę w polskim wzroście gospodarczym. Wzrost konsumpcji miał znaczny wpływ na wzrost naszego PKB. Jednak nie był to jedyny silnik wzrostu. Mieliśmy też bardzo silny przemysł oraz eksport. Same wyniki eksportu często "robiły nam" wzrost gospodarczy. Tak prawdopodobnie zostanie nawet w obecnej sytuacji, kiedy część zachodnich firm zwiększa inwestycje w Europie Środkowo-Wschodniej albo nawet zaczyna przenosić część - niewielką, ale jednak - strategicznej produkcji do sąsiednich krajów, które po prostu są bezpieczniejsze. Jeżeli problemy z globalnym bezpieczeństwem, czy to w handlu, czy w związku z sytuacją międzynarodową, będą się nasilać, będzie to kolejny argument za tym, żeby przenosić produkcję do takich krajów jak Polska, Czechy czy Rumunia. Po pierwsze, do tych krajów jest bliżej, a po drugie - jest w nich bezpieczniej. W ostatnim miesiącu w naszym kraju rozpoczęły się chociażby kolejne inwestycje w produkcję części do samochodów elektrycznych - nową fabrykę w naszym kraju otworzy koreański SK Nexitis. Widzimy to też w danych makroekonomicznych - chociażby tych dotyczących handlu zagranicznego. Przez większość ostatnich lat mieliśmy nadwyżkę w handlu towarami i usługami. Nadal mamy nadwyżkę eksportu w naszym bilansie handlowym. Tyle że jest ona minimalna, a rosnące ceny surowców energetycznych, które importujemy na potęgę, mogą szybko ten stan rzeczy zmienić. - Rosnące ceny importu surowców energetycznych tworzą deficyt w bilansie handlowym - maju było to 1,2 mld euro. Te dane były jednak wbrew pozorom małym pozytywnym zaskoczeniem. W kwietniu deficyt był ponad dwukrotnie większy i wyniósł 2,6 mld euro. Poprawa wynikała z ożywienia w polskim eksporcie. Niemniej wciąż mamy deficyt i sprawia on, że polski złoty jest dzisiaj słabą walutą. Natomiast część problemów z importem surowców energetycznych ma charakter przejściowy. Wynikają np. z problemu z eksportem gazu ze Stanów Zjednoczonych do Europy po awarii w terminalu we Freeport - ta placówka wróci do pracy w październiku tego roku. Na dłuższą metę, w perspektywie dwóch, trzech lat, oczekujemy, że sytuacja się unormuje. Powiedział pan, że złoty dzisiaj słabnie, ale przecież to nie dzieło przypadku. Polityka NBP w ostatnich latach była nakierowana na utrzymanie słabej złotówki. Dostrzega pan racjonalne przesłanki za tym, że teraz dojdzie w końcu do korekty polityki banku centralnego? - Nie ma co ukrywać - złoty pozostanie osłabiony w najbliższych kwartałach. To będzie wynikać, z jednej strony, z wysokiej inflacji, a z drugiej - z niepewności gospodarczej. To naturalne zjawisko w okresie, gdy w światowej gospodarce dużo się dzieje i powstają liczne ryzyka. Kapitał bardzo często odpływa wówczas do bezpiecznych przystani - takich jak Stany Zjednoczone. Co za tym idzie, waluty takie jak polski złoty słabną. - Warto jednak pamiętać, że fundamenty polskiej gospodarki pozostają silne. To chociażby wspomniana baza przemysłowa czy solidny eksport towarów. Dlatego, jeśli rozwiążemy nasz problem z inflacją, jeśli ta inflacja zacznie się u nas stabilizować, to polski złoty się umocni. Z zastrzeżeniem, że to będzie stopniowy proces. Także tutaj widzimy różnicę między nami a Turcją. Od początku roku polski złoty osłabił się względem euro o 2,7 proc., podczas gdy turecka lira straciła 22 proc., a więc niemal dziesięć razy tyle. To inne rzędy wielkości. Jak widać, opanowanie inflacji wcale nie jest takie proste. Problem narasta od roku. Z kolei polski rząd nadal nie mówi nawet o kryzysie inflacyjnym, a przyczyn problemu szuka wszędzie, tylko nie w polityce monetarnej NBP i własnej polityce makroekonomicznej. - W swoich analizach wskazywaliśmy, że wzrost inflacji wynika z dwóch powodów. Jednym z nich są faktycznie czynniki globalne i widzimy to po cenach żywności czy energii. Drugim powodem była krajowa presja popytowa. To napędzało nam inflację bazową, która również jest w Polsce zbyt wysoka względem celu NBP. Wynosi 9,2 proc., a cel NBP to 2,5 proc. Trzeba tu jednak podkreślić, że od momentu rozpoczęcia podwyżek stóp procentowych widzimy już pierwsze rezultaty tej walki z inflacją. Na pewno nie po danych dotyczących samej inflacji. - To prawda, ale to wynika z tego, że działania polityki pieniężnej dają efekty z opóźnieniem. Jeśli NBP dzisiaj podnosi stopy procentowe, to nie obniża inflacji z dnia na dzień. Efekt widzimy dopiero po roku, czasem nawet po sześciu kwartałach. W pierwszej kolejności obserwujemy spowolnienie sprzedaży detalicznej oraz spadek liczby udzielanych kredytów hipotecznych, a dopiero potem spadek inflacji. To oznacza, że mocny wpływ podwyżek stóp procentowych na inflację zaczniemy dostrzegać na dobrą sprawę jesienią tego roku. Zgodziłbym się, gdyby nie fakt, że polityka fiskalna i socjalna rządu jest w kontrze do polityki monetarnej NBP, która przecież i tak jest mocno spóźniona. Rząd pompuje na rynek dziesiątki miliardów złotych w postaci kolejnych tarcz antykryzysowych, 13. i 14. emerytury, wakacji kredytowych czy dodatku węglowego. Tak się inflacji nie zwalcza. - Na pewno zwiększanie wydatków rządu zmniejsza skuteczność działań NBP w walce z kryzysem inflacyjnym. Wydaje mi się jednak, że w końcowym rozrachunku zacieśniający efekt podwyżek stóp procentowych przeważy. Jeśli spojrzymy chociażby na rynek kredytowy, to widzimy, że spadki rok do roku w udzielanych kredytach hipotecznych wynoszą około 55 proc. Jednocześnie także firmy ograniczają inwestycje. Z drugiej strony, jeśli spojrzymy na dane o sprzedaży detalicznej, to w tych twardych kategoriach konsumpcyjnych jak elektronika, sprzęt RTV/AGD czy samochody, mamy spadki sprzedaży rok do roku. To również efekt podwyżek stóp procentowych, które zmniejszają naszą zdolność nabywczą. Dlatego też spodziewamy się spowolnienia wzrostu gospodarczego oraz hamowania inflacji. Wychodzenie z podwyższonej inflacji nie wydarzy się od razu - będzie stopniowe i powolne. To na co możemy liczyć w najbliższych miesiącach? - Chociażby na to, że w przyszłym roku uda nam się zejść do jednocyfrowej inflacji. Wysoka inflacja jest dobra dla budżetu państwa, bo oznacza większe wpływy z podatku VAT. To z kolei pozwala wprowadzać kolejne celowane programy socjalne i osłonowe. W perspektywie przyszłorocznych wyborów trudno tego nie uwzględniać. Może skuteczna walka z inflacją nie jest dzisiaj państwu i budżetowi na rękę? - Inflacja poprawia oczywiście wyniki budżetu na krótką metę, ale jest też dużym obciążeniem społecznym i gospodarczym. Nasza sytuacja nie odbiega tutaj znacząco od pozostałych krajów regionu - np. w kwietniu Międzynarodowy Fundusz Walutowy prognozował, że deficyt budżetowy wyniesie w 2023 roku 2,9 proc. Dla porównania w Czechach ma to być 3,0 proc., a w Rumunii aż 6,8 proc. Praktycznie wszystkie państwa Unii Europejskiej wprowadziły również programy osłonowe. Europejski think tank Bruegel wskazuje, że dwadzieścia krajów UE obniżyło VAT lub inne podatki na energię. Z kolei na transfery pieniężne do grup szczególnie narażonych na kryzys zdecydowało się 25 z 27 państw Unii. Rozmawiając o walce z kryzysem inflacyjnym nie możemy pominąć wiarygodności Polski na światowych rynkach. A z tą nie jest dobrze przez problemy z praworządnością i wciąż niewypłacone 36 mld euro z Krajowego Planu Odbudowy. Jak mocno brak tych środków utrudni nam opanowanie inflacji? - Na pewno pieniądze z KPO są ważne dla polskiej gospodarki. Wszyscy liczymy, że te środki zostaną w końcu uruchomione. Wskazywaliśmy w naszych analizach, że otrzymanie środków z KPO przełożyłoby się w przyszłym roku na podwyższenie wzrostu PKB o 1 pkt proc. To jeden z powodów, dla których nie oczekujemy w przyszłym roku recesji - właśnie środki z KPO i ich stabilizujący wpływ na naszą gospodarkę mogą o tym zadecydować. - Wypłata funduszy z KPO to również w oczywisty sposób wzrost wiarygodności Polski na rynkach zagranicznych, a więc umocnienie polskiego złotego. Środki w euro wzmocniłyby też rezerwy walutowe NBP. Dzięki temu, w razie potrzeby, nasz bank centralny mógłby dużo łatwiej dokonać interwencji walutowych w celu umocnienia polskiej waluty. - Co więcej, pieniądze z KPO zostałyby przeznaczone na inwestycje. Inwestycje to wydatki, które mają duży wpływ na PKB, bo zwiększają naszą produktywność i wartość, którą wytwarzamy w gospodarce, jednocześnie nie zwiększając mocno inflacji. Na inflację dużo mocniej wpływają wydatki konsumpcyjne. Z jednej strony, pozwala to stabilizować PKB przy niewielkim wpływie na inflację, a z drugiej - tutaj mówimy już o perspektywie wieloletniej - inwestycje w takie obszary jak odnawialna energia czy nowoczesny transport oznaczają wyższą produktywność w gospodarce i niższy wzrost cen energii. W obecnej sytuacji Polski i polskiej gospodarki, to korzyści nie do przecenienia. Zakłada pan, że pieniądze z KPO jednak do Polski popłyną. Co jeśli tak się nie stanie? Na dzisiaj to bardziej prawdopodobny scenariusz. - Z perspektywy ekonomicznej przełoży się to na niższy wzrost PKB w przyszłym roku o około 1 pkt proc. Analogiczny spadek czekałby nas również w 2024 roku. Z drugiej strony, to oznacza to przede wszystkim, że polski złoty pozostanie słaby. Środki z KPO bardzo pomogłyby go wzmocnić. Jak duże znaczenie dla tych wszystkich planów i scenariuszy, o których rozmawiamy będzie mieć najbliższa zima? Długa i sroga mocno utrudni nam wyjście z kryzysów inflacyjnego i energetycznego? - Dłuższa i mroźniejsza zima przełoży się na wyższe koszty w energetyce ze względu na wyższe koszty w ciepłownictwie i większe zużycie prądu. To oznaczałoby wyższy koszt importu surowców energetycznych oraz mocniejsze osłabienie wzrostu gospodarczego. Wiemy o ile? - Tutaj nie mamy na razie precyzyjnych analiz, więc wolałbym nie rzucać liczbami. Kierunkowo na pewno działa to jednak tak, że dłuższa i mroźniejsza zima oznacza większe koszty dla polskiej gospodarki. *** Marcin Klucznik - analityk zespołu makroekonomii w Polskim Instytucie Ekonomicznym; zawodowo zajmuje się prognozowaniem gospodarki Polski i krajów Europy Środkowo-Wschodniej