Publicysta brytyjskiego "The Spectator" nazwał Polskę "humanitarną superpotęgą". Coraz częściej słychać u nas głosy o ograniczeniu tej mocarstwowości" ze względu na jej koszty. Niektóre argumenty mogą wydawać się na pierwszy rzut oka zasadne. Szczególnie, jeśli odłączyć "komponent emocjonalny". Przyznaję, że ja akurat tego nie potrafię, ale przecież nigdy nie brakowało nam takich rozmaitych realistów, którzy podkreślali, że nie serce a rozum, że zimna krew w każdej chwili, że przecież trzeba mieć interesy, a nie przyjaciół i tym podobne. Jakież są to więc dziś argumenty? Po pierwsze cenowe. Przez polskie zaangażowanie traci na wartości złotówka. Napływ milionów ludzi do Polski to gigantyczny koszt. Potencjalne napięcia społeczne, bo w końcu do jakichś po czasie musi dojść. A co z służbą zdrowia, do której dokooptowane mogą zostać setki tysięcy ludzi? A co z rynkiem pracy? Znowu dodatkowy socjal, znowu wydatki, a więc dodatkowa inflacja. Można by tak ciągnąć. Analitycy twierdzą, zresztą to dość oczywiste, że rosyjska dezinformacja będzie starała się wzmacniać taki przekaz, przede wszystkim stawiając na budowę napięć między gośćmi zza granicy, a polskimi gospodarzami. Ale nie trzeba być rosyjskim agentem wpływu by stawiać tezy zbliżone do tych powyżej. Te wątpliwości zapewne kołaczą nawet w niejednej zajętej dziś pomocą głowie. Dochodzą obawy przed wsparciem dla walczących, które stawiać nas ma na pierwszej linii potencjalnego rosyjskiego ataku. Wszystko to brzmi logicznie, rozsądnie, zimnokrwiście. Tyle, że tak naprawdę wszystkiego tego jest pozbawione, a Polska zachowująca dystans wobec konfliktu, ograniczająca pomoc dla Ukraińców tam i tutaj, próbująca dystansować się od całej sytuacji zachowałaby się jak panienka, która - łagodząc znane powiedzenie - dała ciała, a grosza nie zarobiła. Inaczej mówiąc, skutki byłyby dla nas opłakane. Pod każdym względem. Po pierwsze, przyjmując uchodźców, troszcząc się o rodziny Ukraińców walczących z Rosją, sprawiamy, że są oni z tą Rosją gotowi walczyć. Mają świadomość, że ich żonom, dzieciom być może nie będzie łatwo, jak wszystkim tułaczom i wygnańcom, ale też wiedzą, że są oni bezpieczni, że nie zginą pod bombami ani nie zgwałcą ich "wyzwoliciele", zgodnie ze starą krasnojarmienną tradycją. Sprawa jest tym prostsza ze sprzętem, który przekazujemy Ukrainie. W gruncie rzeczy trudno wyobrazić sobie jego lepsze zainwestowanie. Polsce dziś militarnie na poważnie zagraża w gruncie rzeczy jeden przeciwnik. Szczególnie uwzględniwszy, że armia białoruska właśnie dowiodła swojej bojowej bezwartościowości. Ukraińcy z każdym pociskiem wystrzelonym z polskiego Pioruna, z każdym zestrzelonym samolotem, zniszczonym czołgiem i niestety Rosjaninem, który nie zobaczy już mamy, oddalają zagrożenie dla Polski. Im dłużej Ukraina się broni, tym więcej czasu my mamy. Im większe straty zadaje Rosjanom, tym mniejsza szansa, że zaatakują oni Polskę. Jeśli, o co każdy normalny Polak powinien się modlić, się obroni, Rosja nie ustawi wyrzutni nowych Iskanderów udekorowanych taktycznymi głowicami jądrowymi wzdłuż całej naszej wschodniej granicy. Będzie się dłużej szykować do kolejnej wojny, a przecież z tego co się dziś dzieje wnioski może wyciągnąć. Nie ma gwarancji, że zawsze będzie tak nieudolna. Gdyby Ukraina była rosyjska, gdyby była wciąż Janukowycza albo gdyby szybko się poddała, gdyby społeczeństwo ukraińskie nie miało aspiracji do bycia wolnym i do skierowania się na Zachód, gdyby tak bardzo bliska mu się nie stała ostatnio Polska, to dziś na miejscu Ukrainy bylibyśmy my. Przynajmniej jako jeden z pierwszych potencjalnych krajów frontowych. Logika Putina to logika nieustannego konfliktu. Nie da się bez przerwy mówić o podboju i nigdy go nie dokonywać. Uwzględniając dodatkowo szybkość z jaką rosyjska doktryna dopuszcza użycie broni jądrowej, koszty byłyby zdecydowanie wyższe i potencjalnie bardziej krwawe niż przewidywana wysoka inflacja, tani złoty, wyższe kredyty albo mniej spinający się budżet. Dodajmy, że gdyby Polska palcem nie kiwnęła w sprawie Ukrainy to zjawiska te i tak by nastąpiły. Złoty potaniał, bo potaniał rubel, a w koszykach inwestycyjnych nasze waluty są łączone jako aktywa "rynków wschodzących". Wyprzedaż jednego często łączyła się z wyprzedażą drugiego. Po drugie doszło do paniki, zapewne nie bez udziału "innych szatanów", w ramach której nasz lud rzucił się do bankomatów, a potem do kantorów. Czego by nie zrobiono, to tak by było. Podobnie jak drożałoby paliwo, bo wszędzie drożeje. Płacimy cenę za największą wojnę jaka toczy się w Europie od 80 lat tuż za naszą granicą i na razie - nie licząc permanentnej krajowej awantury - robimy wszystko co trzeba. To, czego wymaga ludzka przyzwoitość, i to czego wymaga nasz interes, jak widać nieraz są one zbieżne. Koszt zaniechania byłby dużo wyższy. Mawia się "o niebo wyższy", ale w tym wypadku chodzi raczej o piekło. W życiu doczesnym, a może i także potem.