Im bliżej wyborów, tym bardziej ta lekcja rachunku staje się twarda. Tusk i PO mają szansę choćby minimalnie prześcignąć Kaczyńskiego i PiS, ale tylko głosami zabranymi Trzeciej Drodze i Lewicy. Będzie to zwycięstwo pyrrusowe, ponieważ Trzecia Droga i Lewica, obojętnie, czy poniżej progu wyborczego (wtedy będzie totalna katastrofa, gdyż stracone opozycyjne mandaty przejdą w połowie na Tuska, ale w drugiej połowie na Kaczyńskiego), czy minimalnie nad progiem wyborczym, w konsekwencji D'Hondta i tak stracą sporo (albo jeszcze więcej) mandatów. Nie wszystkie z tych mandatów przejmie Tusk, nawet jeśli minimalnie wyprzedzi Kaczyńskiego. Część z nich trafi do PiS-u, dając tej partii spore szanse w powyborczej walce o utrzymanie władzy. Tym bardziej, że ważnym arbitrem tej walki będzie prezydent Andrzej Duda, który podpisując "Lex Tusk" potwierdził, że jest częścią rządzącej prawicy i wie, że cała jego przyszłość zależy od tego, czy prawica będzie dalej rządzić. Towarzyszący złożeniu tego podpisu kontredans nie ma żadnego znaczenia, podobnie jak kontredans, który towarzyszył twardemu uczestnictwu prezydenta w niszczeniu dla Zjednoczonej Prawicy Trybunału Konstytucyjnego, a później niezawisłych sądów. Pamiętajmy, że D'Hondt nie tylko pozbawia wszystkich mandatów partie lub koalicje poniżej progu wyborczego. Także ugrupowaniom, które minimalnie (na poziomie 5, 6, 7 procent) przeszły próg wyborczy, ten sposób przeliczania głosów na mandaty daje tylko ochłapy, reszta przechodzi do zwycięzcy lub do zwycięzców. Żeby mniejsza partia lub koalicja nie traciła w konsekwencji D'Hondta mandatów na rzecz partii lub koalicji mających skokowo wyższe poparcie, powinna mieć wynik w okolicach 10 procent lub więcej. Taki wynik Trzeciej Drogi i Lewicy, gdyby Tusk miał dzięki przejęciu od nich części potencjalnych wyborców wyprzedzić Kaczyńskiego, nie jest jednak możliwy. Trzecia Droga może uzyskać wynik w okolicach 15 procent, a Lewica w okolicach 10, ale wówczas Tusk nie wyprzedzi Kaczyńskiego, bo nie będzie miał czym. Jak na razie Kaczyński i PiS mogą zatem bezpiecznie oscylować pomiędzy 31 i 36 proc. poparcia bez zagrożenia utratą władzy po wyborach. Głównie dlatego, że poparcie dla Konfederacji wynosi dzisiaj w okolicach 10 procent, co daje jej szanse na sporą grupę posłów. A Konfederacja raczej nie poprze wspólnego rządu opozycji, tak jak Lewica, Hołownia czy PSL raczej nie poprą rządu Zjednoczonej Prawicy (przy czym w każdym przypadku owo "raczej" ma nieco różną siłę). Oczywiście dla Kaczyńskiego jest zagrożeniem utrata zdolności do rządzenia samodzielnego i konieczność podzielenia się (przynajmniej na chwilę, zanim w ten czy inny sposób strawi tę kolejną przystawkę) władzą z Konfederatami. Jednak dla niego, a także dla ludzi z aparatu Zjednoczonej Prawicy, którzy dzięki niemu stali się milionerami na państwowych posadach, podzielenie się władzą z Konfederacją jest zdecydowanie mniejszym złem, niż utrata całej władzy i choćby części majątków. Na ten oczywisty rachunek wielu odpowiada po staremu: "jedna lista opozycji!". Chętnie przyłączyłbym się do tego apelu, tak jak pozostawałem do niego przyłączony przez parę ostatnich lat. Jednej listy jednak nie było rok temu, nie ma jej na cztery miesiące przed wyborami, a jedna lista stworzona w panice we wrześniu, po latach i miesiącach wzajemnego ujadania na siebie i wzajemnego podstawiania sobie nóżek i wbijania noży za fasadą oficjalnych apeli o zjednoczenie opozycji, może nie być już wystarczająco skuteczna i wiarygodna, tak jak w swoim czasie nie okazała się skuteczna jedna lista Janusza Palikota i Leszka Millera. Na co mogą zatem liczyć sympatycy opozycji, jeśli nie chcą iść do wyborczej walki bez żadnej nadziei? Na zmniejszenie wzajemnej niechęci i nieufności opozycyjnych liderów (mało prawdopodobne), ale przede wszystkim na przegrzanie PiS-owskiego amoku, które sprawi, że w zbiorowej głowie Zjednoczonej Prawicy od tego jakaś żyłka pęknie. Już dziś Morawiecki żądający z trybuny sejmowej od Tuska, żeby mówił "nein" zamiast "danke i spasiba", robi to z autentyzmem i wiarygodnością cyborga w amoku. Cyborga, który w dodatku nie pamięta, że dekadę wcześniej sam próbował zarobić na próbie przejęcia przez Rosjan tarnowskich Azotów (czy działo się to może w ramach jakiegoś "resetu"?). A jeszcze na parę miesięcy przed uderzeniem Rosji na Ukrainę organizował w Warszawie zlot europejskich sojuszników i utrzymanków Putina. Oczywiście nie dlatego, że byli sojusznikami Putina, ale że mieli być sojusznikami PiS-u w osłabianiu i rozmontowywaniu UE. Do tego Kaczyński obiecujący już obniżenie wieku emerytalnego w Polsce do 53 lat dla kobiet i 58 lat dla mężczyzn (oczywiście po odpowiedniej liczbie składkowych i nieskładkowych lat), dzięki czemu staniemy się narodem najmłodszych w Europie emerytów (choć nawet ich trzynaste, czternaste, piętnaste emerytury nie zagwarantują im godnego przeżycia). Do tego próby odgrzania lęku przed imigrantami bez żadnego realnego kryzysu imigracyjnego (jeśli oczywiście Kaczyński chciałby jakoś ominąć tym lękiem miliony wojennych uciekinierów z Ukrainy). Do tego kampanijna walka z antyklerykalizmem w państwie zrealizowanego klerykalizmu i cezaropapizmu. Wszystko to są zachowania coraz bardziej histeryczne, których do końca nie uzasadnia realna polityczna sytuacja PiS-u. Ja rozumiem, że milionerzy, którzy uwłaszczyli się na polskim państwie, boją się utraty pieniędzy, społecznej pozycji, władzy zapewniającej prawie całkowitą bezkarność. Jednak przegrzanie hejtu może go uczynić mniej skutecznym. Tak jak przegrzanie socjalnych obietnic może odebrać im część wiarygodności.