Liderowi tego wydarzenia, prezydentowi Warszawy Rafałowi Trzaskowskiemu, już udała się nie lada sztuka: w jednym miejscu spotkają się Donald Tusk, Grzegorz Schetyna, Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz. To od tej piątki - z różnych względów każdy z wymienionych ma do odegrania swoją rolę - będzie zależeć, czy w nadchodzących wyborach uda się zakończyć rządy PiS-u, czy jednak Jarosław Kaczyński zapewni swoim ludziom kolejne lata złotych żniw (które stały się jednym ze stempli obecnej władzy) w państwowych spółkach. A pierwszym sprawdzianem ewentualnej dojrzałości - jeszcze w tej kadencji - może się okazać postawa całej opozycji przy próbie zmiany prawa wyborczego przez rządzących. To wcale nie jest wykluczony scenariusz. Obóz władzy targany jest wewnętrznymi wojenkami, które grożą dekompozycją układu, więc być może taki ruch będzie dla niego niezbędny. Z jednej strony Mateusz Morawiecki, który byłby skłonny ustąpić w sprawie Krajowego Planu Odbudowy, z drugiej Zbigniew Ziobro, który nie chce umierać za unijne pieniądze dla Polaków. Z trzeciej strony Jacek Sasin, wycinający ludzi premiera, z czwartej Kaczyński, chwalący szefa rządu, ale jednocześnie mówiący językiem ministra sprawiedliwości. Z piątej strony drożyzna i kryzys energetyczny, z szóstej zatruta Odra... Mimo tych oczywistych symptomów zbliżającego się upadku, władza ma wciąż wielki potencjał regeneracyjny, a grzebanie w ordynacji może zająć w tym procesie poczesne miejsce. "W nastroju nieprzysiadalnym" W popularnym niegdyś wierszu Marcina Świetlickiego autor opisuje swoje spotkanie ze znakomitym pisarzem Jerzym Pilchem (dziś niestety już nieżyjącym). Siedzą więc obaj w knajpie, aż wreszcie z ust autora "Bezpowrotnie utraconej leworęczności" pada propozycja, by dosiąść się do dwóch pań do sąsiedniego stolika. Wówczas poeta odpowiada, że nie ma na to ochoty, bo jest "w nastroju nieprzysiadalnym". Jeśli jest jakieś słowo, które opisywałoby aktualnie największą bolączkę opozycji, przeszkadzającą w konsolidacji tych środowisk, to "nieprzysiadalność" niewątpliwie należy do najbardziej trafnych. Tuskowi, politycznemu soliście, który zawsze lubił prowadzić partię twardą ręką i raczej nie patyczkował się z konkurentami - dość wspomnieć polityczne losy Jana Marii Rokity, Pawła Piskorskiego czy trwającą do dziś "szorstką przyjaźń" ze Schetyną, twórcą Koalicji Obywatelskiej oraz paktu senackiego - nie sprzyja ani ta ciągnąca się za nim (sprawiedliwa lub nie) aura, ani wynikający z niej lęk Hołowni i Kosiniaka-Kamysza przed byciem pożartymi. W najgorszym wypadku ci ostatni stworzą własną koalicję, co będzie groziło tym, że opozycja przegra z D’Hondtem. Opozycja musi odpowiedzieć sobie na pytanie Sytuacja w samej Platformie Obywatelskiej czy Koalicji Obywatelskiej także nie kusi do ogłaszania stanu przyjaznej jednomyślności wszystkich frakcji i środowisk, które przecież muszą zdawać sobie sprawę, że tylko i wyłącznie na bazie wewnętrznego szerokiego porozumienia można myśleć o skutecznym starciu ze Zjednoczoną Prawicą. Lewica także musi rozstrzygnąć, czy iść ze wszystkimi, czy też stać się zakładnikiem radykalizmu Adriana Zandberga i startować osobno. Przed blisko stu laty wybitny poeta Tadeusz Peiper napisał dwuzdaniowy felietonik "Praca a natchnienie", w którym rozprawił się z jałowością niektórych sporów: "Jedni krzyczą, że dzieło sztuki wymaga natchnienia, inni mruczą, że wymaga pracy. To tak, jak gdyby istniała różnica sądów co do tego, czy aby odbyć długą podróż autem, trzeba w nie wsiąść czy też trzeba w nim usiąść". Opozycja musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy wyzwanie, przed jakim stoi, to dobry pretekst, by zajmować się tego typu wydumanymi problemami, faworyzować narcyzmy i liczyć na cud, czy też lepiej zaskoczyć publiczność i wybrać realny plan na przejęcie władzy. Wspólny. Przemysław Szubartowicz