Dwa białoruskie śmigłowce wtargnęły w polską przestrzeń powietrzną. Przebywały tam podobno jakieś 10 minut. Przez wiele godzin wojsko zaprzeczało temu zdarzeniu. Wieczorem informacje Polsatu potwierdził resort obrony. Skąd ta zwłoka w poinformowaniu o tym Polaków? Dostrzegam niejaki chaos informacyjny w kręgach rządowych. Wiceszef MSW Maciej Wąsik tłumaczył w radio, że śmigłowce były tak nisko, że radary nie mogły ich wypatrzeć. Wynikałoby z tej wersji, że rząd dowiedział się o wszystkim od mieszkańców Białowieży i okolic, którzy nie mogli jednostek białoruskich nie zauważyć. Z kolei minister rozwoju Waldemar Buda ogłaszał w wywiadzie telewizyjnym, że trzymano to w tajemnicy tak długo, bo nie chciano siać paniki. Wypadałoby te wersje uzgodnić. Skandal! - woła opozycja Niemniej jednak eksperci od wojskowości, choćby Jarosław Wolski, twierdzą, że takie ruchy lotnicze przez granicę mogą pozostać niewykryte z powodu niskiego pułapu lotu. Z tej zwłoki w informowaniu nie wynika żadna zasadnicza strata dla Polski. Choć daje to naturalnie opozycji okazję do narzekań i szyderstw. Zestawia się tę historię z opowieścią o rakiecie znalezionej po wielu miesiącach w okolicach Bydgoszczy. Ale tam problemem zasadniczym było nie to, że rakieta przeleciała niewykryta przez kawał polskiego terytorium, bo i wtedy eksperci tłumaczyli, że to się może zdarzyć. Problemem było zaniechanie poszukiwań. Do dziś nie wiemy, czy na samowolne polecenie dowódców wojskowych, czy samego ministra obrony Mariusza Błaszczaka. Tu nie było czego szukać. Oczywiście politycy opozycji natychmiast po potwierdzeniu wieści robili mądre miny i narzekali na brak skutecznego systemu obrony. Na czym miałby on polegać, nie wyjaśnili. Były szef MON Bogdan Klich z PO opowiadał, że już lata temu polskie siły lotnicze poznały odpowiednie NATO-wskie procedury - jak rozumiem - zawracania takich intruzów. Nie wytłumaczył tylko, czy to istotnie zawsze jest możliwe w ciągu kilku minut. "Pogranicze można było patrolować i pilnować białoruskich maszyn na wypadek, gdyby planowano jakieś prowokacje" - poucza w "Gazecie Wyborczej" spec od polityki zagranicznej Bartosz Wieliński. Opiera się na tym, że Białorusini podobno informowali Polskę o ćwiczeniach przy granicy. Ja jednak nadal nie jestem pewien, czy istotnie zauważenie tych konkretnych śmigłowców, doścignięcie ich, i zmuszenie do odwrotu było możliwe. Nie jestem ekspertem, Wieliński zdaje się także nie. Fachowcy od wojska uważają, że niekoniecznie było to łatwe do osiągnięcia, ale trzeba przecież powtarzać, że PiS doprowadza polskie wojsko do rozkładu. PiS z kolei mówi to samo o partiach rządzących Polską w latach 2007-2015. Mamy kampanię wyborczą. W "Wyborczej" czytam skądinąd, że śmigłowców nie był w stanie powstrzymać płot zbudowany na polsko-białoruskiej granicy. Żart to raczej kiepski, chodzi o zbyt poważne rzeczy. Opozycja szuka dziury w retoryce obozu rządzącego, który z powodu sytuacji na wschodniej granicy bije na alarm. Ale szuka tej dziury tym razem przy pomocy dość mechanicznie stosowanych haseł. Przez moment działo się coś nieplanowanego, załamujmy ręce. Sikorski krzyczy: Strzelać! Za to zupełnie nie jest mi do śmiechu, kiedy słucham byłego szefa MON i MSZ zalecającego strzelanie do tychże śmigłowców. Radosław Sikorski jawi się dziś jako nie całkiem poważny harcownik. Ale jest ważną twarzą opozycji. Skądinąd na podobnej tezie wygłaszanej do kamer dał się też złapać wicemarszałek Sejmu z PSL Piotr Zgorzelski. To prezent dla PiS. Często to jego politycy są oskarżani o gołosłowne awanturnictwo. No to złapali na nim drugą stronę. Mogą przytaczać długą listę przypadków naruszania przestrzeni powietrznej różnych krajów przez Rosjan i Białorusinów, gdzie nie strzelano. I pytać, czy na pewno chcemy wojny z Łukaszenką, więc może i z Putinem. Mogliby dodać pytanie, czy na pewno oczekuje od nas tego NATO. Owszem, Turcja pozwoliła sobie na zestrzelenie rosyjskiego samolotu. Ale na miejscu opozycji spytałbym samej siebie, czy Polacy chcą w naszej sytuacji geopolitycznej takiego ryzyka. A co najważniejsze, czy gdyby doszło do starcia na serio na granicy polsko-białoruskiej, opozycyjni politycy, także Sikorski, pierwsi nie krzyczeliby o karygodnej brawurze. Oj, krzyczeliby. Tak jest dziś w każdej sprawie. Kiedy przez miesiące ukraińskie zboże zalewało polski rynek, opozycja reagowała histerycznie na sam fakt nieszczelnego tranzytu. A teraz kiedy rząd chce import do samej Polski, nie tranzyt, blokować dowiadujemy się - znów od Sikorskiego, choć i z łam "Gazety Wyborczej" - że to PiS z powodów wyborczych zaognia relacje z Kijowem. Nie żeby sprawa była prosta, świadczy o tym ostra krytyka polskiego podejścia do handlowych relacji z Ukrainą ze strony byłego szefa MSZ w rządzie PiS Jacka Czaputowicza. Tyle że on wypowiada własny, słuszny, niesłuszny, ale niekoniunkturalny pogląd. Za to opozycja w najbardziej newralgicznych kwestiach polskiego bezpieczeństwa i polskiego interesu kieruje się jedną zasadą: mówić zawsze odwrotnie od rządzących. Minister Wąsik ogłosił, że Łukaszenka wysłał śmigłowce nad polskie terytorium żeby podać piłkę Tuskowi. Dopiero co Donald Tusk sugerował jakieś nieformalne porozumienie lub przynajmniej wzajemne pomaganie sobie przez PiS i Wagnerowców. I jedno i drugie to nonsens. Ale mamy debatę o wszystkim na poziomie wzajemnego sikania sobie do piaskownicy. Przy czym akurat przy sprawie śmigłowców sika opozycja.