Z senatorem PO i aktorem Jerzym Fedorowiczem rozmawiają Aleksandra Gieracka i Jolanta Kamińska. Aleksandra Gieracka i Jolanta Kamińska, Interia: Na bijatykach, to chyba pan się zna... Jerzy Fedorowicz: - W 1989 r. zostałem dyrektorem Teatru Ludowego w Nowej Hucie. System padł, a agresywna młodzież, która dotychczas spędzała czas na potyczkach z milicją, tak że weszło im to w nawyk, utraciła przeciwnika i "szukała nowych wyzwań". Zaczęły się burdy wokół teatru. Tłukli się z gośćmi, a jak przyjeżdżały autobusy z widzami, to tłukli szyby. Rozwalali panu teatr, a pan ich do tego teatru zaprosił. - O wszystko oskarżano skinheadów, co nie było do końca prawdą. Zaprosiłem więc skinów do teatru na próbę musicalu o św. Franciszku. Zaproponowałem, że coś dla nich zrobię, ale nie mogą mi dymić. Zgodzili się? - Negocjacje trwały. Siedzimy w teatrze i nagle ktoś mnie woła, że od kościoła idzie gromada z pałami i kijami, żeby wlać skinom. Wyszedłem do nich i mówię, że jak dojdzie do zadymy to władze mnie wywalą i zamkną teatr. Pytam się takiego jednego, jak za kilka lat zostaniesz ojcem, to gdzie przyjdziesz z dzieciakiem? Odpuścili, ale kilka dni potem na murach teatru pojawiły się napisy: "Fedor skin, skin, skurwysyn". Punki zrobiły ze mnie lidera skinheadów. Więc ich też zaprosił pan do teatru i tak dwie nienawidzące się grupy: punki i skinheadzi razem występowali w "Romeo i Julii". Nawet teraz, po latach, to robi wrażenie. - To był szok absolutny. Objechaliśmy całą Europę. Przez pewien czas byliśmy pupilkami mediów na całym świecie. W spektaklu były sceny walki, ale oni nie umieli jej pozorować. Lali w ryja i do widzenia. Krew się lała. Spadali czasami na widzów. Ten spektakl odbywał się w straszliwym napięciu. Ostra muzyka, pogo na balu i tylko momenty zupełnej ciszy...w scenach miłosnych. Na szczęście trwał tylko 47 minut. Dzisiejsza walka między PO a PiS nie przypomina panu trochę tamtej walki plemiennej między skinheadami i punkami? - Nigdy tak na to nie patrzyłem. Ale nie spodziewałem się, że może być aż tak poważnie, zwłaszcza że pamiętam jak powstawał PO-PiS. Ostro zrobiło się po katastrofie smoleńskiej. Gdybym był młodszy, to bym się strasznie burzył. Dzisiaj to panu nie przeszkadza? - Patrzę na to jak na spór ludzi z dwóch różnych światów. PiS ma bardzo prowincjonalny sposób myślenia. Prowincjonalizm nie bierze się z miejsca zamieszkania, ale ze sposobu myślenia. Szalony prowincjonalizm wyszedł teraz przy ustawie o IPN lub w przyznaniu pani sędzi Przyłębskiej tytułu Człowieka Wolności. Nie ma pan wrażenia, że Platforma utknęła w antypisowskiej narracji? - Mam wrażenie, że nasze propozycje programowe nie są zauważane. Mamy jednak coś do zaproponowania ludziom. No właśnie, co? - Proszę bardzo, oferta dla młodych, efektywna pomoc socjalna, 500 plus na każde dziecko, program dla seniorów, obniżenie podatków. To nie są ogólniki, to jest część naszego programu. Przegraliśmy wybory, ponieważ zapłaciliśmy cenę za trudne, ale odpowiedzialne decyzje, m.in. zamrożenie płac w budżetówce, podniesienie wieku emerytalnego, obniżenie emerytur dla służb mundurowych. Poważny polityk musi patrzeć nawet na dwa dziesięciolecia do przodu. W 2014 roku Donald Tusk uprzedził nas, że nie wszyscy znajdą się w przyszłym parlamencie. Błędy, które PO popełniła w ciągu ośmiu lat są niczym w porównaniu z tymi, które robi dziś PiS. "Myśmy jednak nie byli święci, ale oni są gorsi" - i to ma wystarczyć? - Nie jesteśmy anty-PiS. Chcemy mieć trwałe sojusze, patrioty, helikoptery, szacunek i poważanie w świecie. Myśmy na to wszystko pracowali, a tego nie ma. Przykład, głosowanie przeciwko Tuskowi 27:1, Muzeum II Wojny Światowej, zwalnianie poważnych dyrektorów poprzez tworzenie i łączenie nowych instytucji, Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, to jakieś cholerne nonsensy. I ta pisowska hipokryzja. Tusk za byle co odsuwał od pełnienia funkcji. U nas Nowak, którego w ostateczności sąd nie skazał, wyleciał za to, że miał zegarek. A u nich jest Szyszko, wszyscy wiedzą, że ma willę, a jest wpisane, że to stodoła. I nic się nie dzieje. Może społeczeństwo tego nie rozumie, albo nie zwraca uwagi. Skoro PiS jest taki straszny, to dlaczego ma w sondażach 40 proc., a Platforma tylko 15 proc.? Poparcie dla was od czasu wyborów znacznie stopniało. - Chyba jeszcze nie mamy społeczeństwa obywatelskiego, które widzi troszeczkę dalej niż interes własny. PiS wszedł w obszar władzy dzięki powiedzeniu, że Polska jest w całkowitej runie, a Polacy w to uwierzyli. Nie zawsze umiemy prawdę odróżniać od fałszu. PiS złożył obietnice, które trafiły do wyborców, a teraz je realizuje, jak program "500 plus". - Ale najważniejszych nie dotrzymał. Miało być na każde dziecko, jest na drugie. PiS do wyborów pójdzie z hasłem, że opozycja, jak dojdzie do władzy, to odbierze 500 plus, więc nie głosujcie na nich. A my wtedy wyciągamy z sejmowej zamrażarki projekt z 2016 roku o 500 plus na każde dziecko. O!... Notowania spadają, odchodzą działacze. PO jest w poważnym kryzysie? - W moim przekonaniu, Platforma pracuje dobrze. Przypominam, że nastąpiła zmiana pokoleniowa. Coraz więcej mają do powiedzenia młodzi politycy. Atmosfera jest dobra. Gdzie są efekty tej pracy? - Przyjdą w odpowiednim momencie. Przykład, jestem wiceministrem kultury w gabinecie cieni. Omawiamy rządowe projekty ustaw. Kiedy na posiedzeniu Rady Ministrów staje projekt o prawie autorskim, to muszę się dobrze przygotować, odbyć konsultacje, i na posiedzeniu gabinetu cieni zrelacjonować, jakie są korzyści z tej ustawy, a jakie błędy. Co z tego wynika? - Taka jest rola opozycji. Każdy rządowy projekt jest analizowany przez nas. Posłowie i senatorowie otrzymują najlepszy materiał do parlamentarnej debaty i publicznych wystąpień. W odpowiedzialny sposób chronimy Polskę przed chybionymi, nie chcę powiedzieć głupimi, decyzjami rządzących. A słupek poparcia nie rośnie... - Media czepiają się Schetyny. Nawet w naszej partii czasami słychać głosy, że lider jest nieprzekonywujący, że słabo wypada medialnie. A ja odpowiadam: zaraz, zaraz, to kto ma być szefem? Na chwilę obecną Grzegorz Schetyna jest najlepszym przywódcą dla PO? - Najpoważniejszy polityk opozycji, najbardziej doświadczony. Były wicepremier, minister spraw wewnętrznych, marszałek Sejmu, minister spraw zagranicznych, sekretarz generalny partii, jeden z liderów wrocławskiej opozycji lat 80-tych, człowiek walki. To jedyna osoba w PO, po odejściu Donalda Tuska, która jest w stanie utrzymać partię w ryzach? - Tak. Przykład: Balcerowicz chciał mnie zrobić wiceministrem. Powiedziałem mu, że nigdy nie będę żadnym wice. A Schetyna, który jest dużo młodszy ode mnie, powiedział: "Fedor, tworzę gabinet cieni, potrzebuję cię, muszę mieć odpowiedź za 30 sekund". Zgodziłem się. Dlaczego? Skoro kiedyś, mając szansę wejścia do prawdziwego rządu, tak się pan zapierał? - Dlatego, że jestem propaństwowcem. Zgodziłem się, bo myślę, że może się przydać moja wiedza i doświadczenie. Kiedyś mówił pan, że mógłby być ministrem, bo to zajęcie dla wizjonera, a teka wiceministra to posada urzędnicza. - Mając 50 lat odmówiłem Balcerowiczowi, ale wtedy byłem na takiej fali, że dla mnie to był policzek. Teraz też nie znoszę nad sobą żadnej władzy w dziedzinie, na której się znam. Praktycznie nie mam zwierzchnika. Przywództwo Grzegorza Schetyny nie jest w partii podważane? Słychać głosy, że depcze mu po piętach Rafał Trzaskowski. - To dobrze, że depcze. Przed nim ogromne wyzwanie. Warszawa! Tę szansę dostał od Schetyny. Przypominam, że gdy Grzegorz był ministrem spraw zagranicznych, Rafał był jego zastępcą. Lubią się. Na Trzaskowskiego dopiero przyjdzie czas? - Jeżeli Rafał Trzaskowski, który świetnie sobie radzi w polityce, wygra wybory w Warszawie to będzie jego sukces, ale i całej Platformy. Jeśli zwyciężymy w samorządach, to przywództwo Schetyny będzie niepodważalne. A co jeśli przegracie? - Ja, Fedor porażkę wykluczam, ale zarząd partii i jej szef rozważają z pewnością taki wariant. Odpowiedzialny lider jest przygotowany na każde rozwiązanie. Poczekajmy. W końcu zdecydują Polacy. Sukces w wyborach samorządowych stanie się kołem napędowym dla Schetyny, a porażka to będzie jego koniec jako lidera? - Panie stale o Schetynie. Prawdziwy polityk przyjmuje wyzwanie i zdaje sobie sprawę z konsekwencji sprawowania władzy. Pana zdaniem, w zbliżających się wyborach samorządowych PO się odkuje? - W samorządowych powinno być łatwiej. Tu ludzie mniej kojarzą kandydatów z jakimiś partyjnymi zaszłościami. Wyborcy bardziej głosują na nazwiska, wiem to po sobie. W ostatnich wyborach na senatora zdecydowano o moim wyborze, a z mojego okręgu startował też Mieczysław Gil, legenda Solidarności. Wygrałem, mimo że nie tapetowałem ulic swoją twarzą. Musimy jednak pamiętać, że mamy negatywny elektorat, dodatkowo sterowany przez pisowską TVP. Realne zwycięstwo jest w zasięgu ręki? - W dużych miastach liczymy na zwycięstwo. A w sejmikach wojewódzkich? - Moim zdaniem, koalicja PO-PSL dobrze spisała się przez ostatnie lata w sejmikach wojewódzkich. Konkretniej mogę mówić o Małopolsce, byłem przecież przez siedem lat radnym sejmiku. Umiemy wydawać i pozyskiwać fundusze europejskie. Mamy bardzo aktywny zarząd, swoich starostów, wójtów i sprawdzonych radnych. Jestem dumny, że wśród nich jest młody Fedor - mój syn. Jaki jest plan minimum? - Do przyjęcia będzie jak wygramy w dwunastu sejmikach i w dużych miastach. Wspólny start z Nowoczesną to jedyna szansa na zwycięstwo opozycji w wyborach do sejmików? - Zakładamy wspólną listę opozycji, przynajmniej taki jest plan krakowskich władz Platformy. Pojawiają się głosy, że Platforma ostatecznie powinna połączyć się z Nowoczesną. Wicemarszałek Senatu Bogdan Borusewicz sugeruje nawet, że powinniście razem stworzyć nową partię. - Trzeba się liczyć ze zdaniem tak poważnego polityka. PO jest otwarta, ale nie wiem, co na to politycy Nowoczesnej. Wciągnięcie Nowoczesnej do PO czy nowy szyld? - Mogę sobie ewentualne wyobrazić powstanie nowego ugrupowania o nazwie Nowoczesna Platforma Obywatelska, ale to rodzaj mojej politycznej fantazji. W partii się o tym nie mówi? - Niewykluczone, że takie rozważanie prowadzi zarząd PO, ze Schetyną na czele. Kiedyś myślałem, że polska scena polityczna będzie podzielona na prawicę, centrum i lewicę. Prawą stronę oraz tę najbardziej radykalną zagospodarowuje Kaczyński, wciągając środowiska narodowe. To bardzo niebezpieczna droga. Platforma jest w środku ze swoimi konserwatystami i z takimi ludźmi jak ja centrowcami z lekkim odchyleniem na lewo. To jest dobre miejsce dla Platformy? - Sam, jako polityk, ale przede wszystkim artysta, jestem liberałem. Jestem katolikiem. Szanuję misję Kościoła. Jego służbę dla ludzi. Mam wśród księży i biskupów przyjaciół, z których wiedzy korzystam. Nie znoszę kiedy Kościół wtrąca się do polityki. Jesteśmy w środku, do którego przez Morawieckiego próbuje wepchnąć się PiS. Jeśli tak się stanie, to będziemy mieć poważny problem. W tej sytuacji trzeba zmienić kurs, czy bronić tego środka? - Myślałem, że powinniśmy wejść w przestrzeń bliżej lewicy i za tym bym był, ale muszę też pamiętać, że PO stworzona przez Donalda rządziła przez dwie kadencje, bo byliśmy partią szerszą, mająca dwa skrzydła: jedno mocniejsze, liberalne, do którego należałem m.in. ja, Siemoniak, Schetyna itd., i to drugie, konserwatywne z Markiem Biernackim i wieloma kolegami, którzy PO tworzyli, i ze strachu przed proboszczem, że nie zostaną wybrani, musieli w niektórych sprawach ustępować. Brakuje Donalda Tuska w polskiej polityce? - Mnie bardzo. I on o tym wie. Lubię go, to wiadomo. Jego wybór na szefa Rady Europejskiej to jest rzecz naprawdę bardzo wzniosła. Ludzie z zagranicy są w niego wpatrzeni. PiS sobie z tego szydzi, bo ich nikt w życiu nie wybierze. Cierpią na kompleks i wstyd 27:1. Co miał takiego w sobie Tusk, że politycy PO tak bardzo oczekują jego powrotu? - Wszedłem do polityki krajowej na jego zaproszenie. Nie byłbym dzisiaj w polityce, gdyby Tusk w sierpniu 2007 roku nie podjął decyzji o nieprzyjmowaniu konstruktywnego wotum nieufności. Nie mogłem sobie wyobrazić, że będę współpracował z LPR i Samoobroną. Podejmując decyzję o pójściu do wyborów, mimo wyraźnej przewagi sondażowej PiS-u, zaryzykował całą swoją polityczną karierę. Grzegorza zresztą też. Wygraliśmy, potem jeszcze raz, potem jeszcze raz! Został mężem stanu. Donald Tusk odegra jeszcze jakąś rolę w polskiej polityce po powrocie z Brukseli? - Jest bardzo potrzebny. Moim zdaniem powinien być prezydentem. Myślę, że Polacy są na tyle odpowiedzialni, że go wybiorą. Jego misja wewnątrz PO już się zakończyła? - Prezydentura Tuska byłaby dla Polski wartością dodaną we wszystkich sprawach: gospodarczych, politycznych, obronnych. Jest osobistością powszechnie szanowaną w całym cywilizowanym świecie, a przecież najważniejsze problemy rozstrzyga się w ciszy gabinetów wśród ludzi sobie życzliwych. W trakcie kampanii będzie miał 63 lata. To świetny wiek - byłem wtedy mistrzem parlamentu w tenisa, pucharów za frajer nie ma. To trzeba wybiegać, a Tusk jest wysportowany! Jaka jest teraz pana rola w PO? - Jako przewodniczący senackiej komisji odpowiadam za sprawy kultury i mediów. Koledzy korzystają z mojego doświadczenia i to jest ok. Podróżuję też po Polsce, spotykając się z mieszkańcami w małych i dużych miastach. Odczuwam, że ludzie lubią spotykać się ze mną. To zasługa telewizji i mediów, i też tego, że czasami jestem aktorem. Trzyma się pan jednak z boku, przez te wszystkie lata nie przebił się pan do pierwszego szeregu. - Mógłbym być liderem politycznym gdyby KLD wygrało wybory w 1993 r. Krakowianie mi zaufali, ale partii brakło pół punktu. Byłem wtedy w dobrym wieku. Kiedy w 2005 roku wszedłem do Sejmu, Tusk mi powiedział, żebym wyrywał do ostatniego rzędu. Pomyślałem sobie, jakiś chłopaczek chce mnie ustawiać. Na szczęście posługuję się rozumem i po kilku miesiącach siedziałem już w czwartym rzędzie, ale na prawdziwą karierę, taką np. że mogłem być premierem było już za późno. Nie żałuje pan, że zamienił teatr na parlament? - Nie żałuję. Dziś aktorstwo traktuję jako dodatek do mojej zawodowej pracy i to sprawia mi przyjemność. Napisałem też dwie książki o polityce i o teatrze. Dzięki polityce mogłem rozmawiać, spotykać się z najważniejszymi Polakami przełomu wieków, od Nowaka-Jeziorańskiego przez Wałęsę, Mazowieckiego, Geremka, Bartoszewskiego, a dzięki teatrowi z Szymborską, Miłoszem, Wajdą, Pendereckim, Góreckim. Długa i piękna lista. Mam ogromny powód do dumy. - Telefon odbiera ode mnie każdy. No, prawie każdy. A nawet jeżeli nie odbierze, to zawsze oddzwoni. Po kolejnych wyborach dalej będzie pan grał rolę w polityce? - Moje życie zawodowe będzie się decydowało przez najbliższe dwa lata. Jeżeli Platforma uzna, że potrzebny jestem jako parlamentarzysta, to poproszę Krakowian o wybór. A jak ktoś będzie mi dokuczał, że jestem za stary, to mu przypomnę, że moja babka żyła 102 lata i niech się odczepi. W razie czego mam pewien pomysł. Coś pan już sobie upatrzył? - Chciałbym, żeby to, co powiem, nie zostało odczytane jako próba porównania. Ale widziałem jakim szacunkiem cieszył się Tadeusz Mazowiecki jako doradca prezydenta Komorowskiego. Mogę sobie wyobrazić, że gdyby Donald Tusk został prezydentem Polski, to mógłbym mu doradzać w sprawach kultury, sztuki, mediów. Ale to zobaczymy. Rozmawiały: Aleksandra Gieracka i Jolanta Kamińska*** Zobacz również:Borusewicz: Nie złożę broniNowacka: Jeżeli nie będziemy współpracować, przegramy wszystko Czarzasty: Moją rolą jest podawanie rękiŚcigaj: Kukiz ma prawo czuć się wykorzystanyBiedroń: Pycha podąża przed upadkiem. Muszę być ostrożny