Jak przekazał Interii rzecznik ministerstwa spraw zagranicznych Paweł Wroński, polski konsulat generalny w Hongkongu oraz służby dyplomatyczne w Chinach wyjaśniają przyczyny środowego zatrzymania i wydalenia z terytorium specjalnego regionu administracyjnego Chin polskiej obywatelki. Aleksandra Bielakowska na co dzień pracuje w tajwańskim biurze organizacji Reporterzy bez Granic (RSF) zajmującej się monitoringiem wolności prasy na świecie i pomocą dziennikarzom. 10 kwietnia, razem ze swoim przełożonym, leciała do Hongkongu na zaproszenie mieszczącego się tam biura Unii Europejskiej. Pracownicy RSF mieli obserwować trwający proces znanego krytyka władz w Pekinie Jimmy’ego Laia, któremu za stanowienie rzekomego "zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego" grozi dożywocie. Poprzednio dziennikarka brała udział w rozprawie założyciela hongkońskiej gazety "Apple Daily" w grudniu. Tym razem, podczas procedury imigracyjnej, chińskie służby bezpieczeństwa bez podania przyczyn zatrzymały Bielakowską. Następnie Polka była przez około sześć godzin przesłuchiwana i drobiazgowo przeszukiwana, a następnie pierwszym dostępnym lotem odesłana do Tajpej. Sześć godzin pod nadzorem - Po zeskanowaniu mojego paszportu przez pograniczników zostałam wzięta na bok i odesłana do pokoju służby celnej, a później kolejno do trzech innych pomieszczeń - opisuje w rozmowie z Interią Aleksandra Bielakowska. - Dwa razy przesłuchano mnie formalnie, a później jeszcze raz, w trakcie kontroli moich rzeczy, dwie osoby zadawały mi pytania o szczegóły naszej pracy. Mój bagaż prześwietlono, starannie oglądano każdy przedmiot, nawet długopis i książkę, którą ze sobą miałam. Nie było rewizji osobistej, ale kazali mi zdjąć buty, dokładnie sprawdzili moje włosy i obejrzeli każdą część garderoby. To wszystko przypominało przeszukanie przemytniczki. Nie sprawdzono tylko zawartości telefonu, który leżał odłożony na bok - mówi pracowniczka Reporterów bez Granic. Z relacji deportowanej dziennikarki wynika, że w czasie tych nietypowych procedur przez około godziny nie mogła korzystać z telefonu ani dotykać swoich rzeczy. - Po wszystkim kazano mi podpisać dokumenty: jeden o zatrzymaniu, drugi o natychmiastowej deportacji. Mimo pytań nie podano mi przyczyn deportacji ani nie powiedziano, czy mam teraz zakaz wstępu do Hongkongu. Nie wynika to też z dokumentów - podkreśla Polka. Do samolotu, którym wróciła na Tajwan, Bielakowskiej towarzyszyło około sześciu osób. Dopiero przy bramce, w oczekiwaniu na samolot, pozwolono jej na rozmowę telefoniczną z polskim konsulatem, ale była stale obserwowana i nie mogła swobodnie poruszać się po lotnisku. - Potraktowano mnie, jakbym była przestępcą. Do samolotu odeskortowano mnie jako pierwszą, a stewardessom oficerowie kazali zarekwirować mój paszport i dokumenty. Dostałam je z powrotem dopiero po lądowaniu na Tajwanie - relacjonuje Aleksandra Bielakowska. Interia wysłała do chińskiej ambasady w Warszawie pytania w sprawie incydentu. Rzecznik MSZ: Wyjaśniamy sprawę Rzecznik ministerstwa spraw zagranicznych Paweł Wroński podkreśla w rozmowie z Interią, że MSZ nie zna przyczyn takiego zachowania chińskich służb imigracyjnych, a konsulat w dalszym ciągu wyjaśnia sprawę. Wroński dodaje, że placówki RP w Hongkongu i na Tajwanie jeszcze w trakcie i tuż po zajściu były w kontakcie z zatrzymaną, co potwierdza sama dziennikarka. MSZ przyznaje, że w czasie procedury na lotnisku w Hongkongu był problem z szybkim dopuszczeniem do polskiej obywatelki służb konsularnych, odmawiając przy tym oceny zastosowanych wobec dziennikarki procedur. - Nadal nie wiemy, jakiej natury było to zatrzymanie. MSZ opowiada się za wolnością podróżowania i w naszej opinii takie sprawy powinny być rozwiązywane w sposób cywilizowany - podkreśla Paweł Wroński. RSF: Erozja wolności prasy w Hongkongu Organizacja Reporterzy bez Granic zażądała wyjaśnień od władz Hongkongu, który jest specjalnym regionem administracyjnym Chin. W wydanym oświadczeniu podkreśliła, że to pierwszy raz, gdy jej przedstawicielowi odmówiono wstępu na teren tego regionu. "Nigdy nie doświadczyliśmy tak rażących wysiłków ze strony władz, aby uniknąć kontroli postępowania sądowego w jakimkolwiek kraju, co jeszcze bardziej potwierdza niedorzeczny charakter zarzutów przeciwko Jimm’emu Lai oraz tragiczną erozję wolności prasy i praworządności w Hongkongu" - napisali przedstawiciele RSF. Zdaniem samej Aleksandry Bielakowskiej to jej wcześniejszy udział w procesie Jimmy’ego Laia mógł spowodować, że znalazła się na czarnej liście. - Wcześniej na granicy nie było żadnych problemów, ale podczas naszej ostatniej wizyty byliśmy dwa razy śledzeni, a raz odnieśliśmy wrażenie, że ktoś usiadł obok nas, żeby zarejestrować naszą rozmowę - mówi dziennikarka. Jak ocenia, nie wydaje jej się, by mogła jeszcze w przyszłości odwiedzić Hongkong.Tomasz Agustyniak, Interia ***Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!