Na pozór wszystko wygląda dobrze - SPD zdołała obronić swoją dominującą pozycję w Brandenburgii mimo katastrofalnych wyników we wcześniejszych wyborach w Saksonii i Turyngii, a landem uda się rządzić bez nacjonalistycznej Alternatywy dla Niemiec (AfD). Druga strona medalu prezentuje się jednak zdecydowanie gorzej - margines wygranej SPD nad AfD był bardzo skromny, a do utrzymania władzy w regionie konieczna będzie koalicja z prokremlowską skrajną lewicą, czyli Sojuszem Sahry Wagenknecht (BSW). SPD w Brandenburgii zdobyła 30,9 proc. głosów, co zapewnia jej 32 głosy w liczącym 88 deputowanych regionalnych parlamencie. AfD z poparciem na poziomie 29,2 proc. wprowadzi do regionalnych władz 30 deputowanych i, co najważniejsze, będzie mieć mniejszość blokującą w kluczowych decyzjach (np. wyborze sędziów konstytucyjnych). Trzecią siłą polityczną w Brandenburgii okazał się BSW (13,5 proc. poparcia, 14 mandatów), a skład parlamentu uzupełnia jeszcze Unia Chrześcijańsko-Demokratyczna (CDU), która osiągnęła swój najgorszy wynik (12,1 proc., 12 mandatów) w historii landowych wyborów w Brandenburgii. Z wyborów w Brandenburgii płynie kilka ważnych wniosków dla ogólnokrajowej niemieckiej polityki. Zwłaszcza w kontekście trawiącego koalicję rządzącą kryzysu i zaplanowanych na jesień 2025 roku wyborów parlamentarnych. Scholz jak kamień u szyi Po pierwsze, chociaż SPD w Brandenburgii wygrała, a nawet zwiększyła swoje poparcie (o 4,7 pkt proc.) względem 2019 roku, to Olaf Scholz, kanclerz Niemiec i szef socjaldemokratów, poniósł sromotną klęskę. Niemiecka prasa nie zostawia suchej nitki na szefie rządu, tylko nieznacznie mniej obrywa się samej SPD. "Handelsblatt", opiniotwórczy dziennik ekonomiczny, pisze, że "reputacja Scholza jako solidnego polityka jest mocno nadszarpnięta po ustawie grzewczej i wyroku (Trybunału Konstytucyjnego) w sprawie budżetu". "Zamiast tego Scholz jest szefem rządu federalnego, którego znakiem firmowym są ciągłe kłótnie. (...) Pytanie, czy jest on właściwym kandydatem na kanclerza, będzie nadal prześladować Scholza po wyborach w Brandenburgii" - dodaje gazeta. Scholzowi przeciwstawiany jest premier Brandenburgii i szef tej partii w regionie - Dietmar Woidke. To on wziął w swoje ręce kampanię SPD, obiecał wyborcom zwycięstwo i przyrzekł, że jeśli socjaldemokraci nie utrzymają się przy władzy, to poda się do dymisji. "Scholz nawet nie zbliża się do popularności, jaką cieszy się przywódca landu" - punktuje szefa rządu "Handelsblatt". I dodaje: "Wyborcy w Brandenburgii poparli Woidkego nie z powodu, ale pomimo SPD". W podobnym tonie sytuację ocenia "Frankfurter Allgemeine Zeitung": "(...) duże zaangażowanie, z jakim rodowity Brandenburczyk walczył w kampanii wyborczej w swoim rodzinnym landzie, miało wysoką cenę. Aby uchronić SPD przed kolejną porażką, Woidke musiał jak najbardziej zdystansować się od rządu federalnego, a w szczególności od kanclerza Olafa Scholza". Utrzymanie władzy w Brandenburgii, politycznym mateczniku partii, daje SPD chwilę oddechu i możliwość stworzenia narracji, że klęski w Saksonii i Turyngii były wypadkiem przy pracy, do tego wynikającym ze specyfiki politycznej antyestablishmentowych i konserwatywnych wschodnich Niemiec. Fakt, że wygrana była możliwa, dzięki odcięciu się brandenburskiej SPD partyjnej centrali, Scholza i jego rządu, w zasadzie przekreśla jednak szanse niemieckiego premiera w walce o reelekcję. - Ten pociąg już odjechał, Scholz idzie na dno. Maksimum tego, co SPD może ugrać dzięki utrzymaniu Brandenburgii to polepszenie szans na tzw. wielką koalicję z CDU/CSU na poziomie federalnym jesienią przyszłego roku - komentował na łamach Interii po wyborach w Saksonii i Turyngii prof. Ireneusz Karolewski, politolog z Uniwersytetu w Lipsku. BSW, czyli prokremlowski "kingmaker" W brandenburskich wyborach najciekawsze wcale nie jest to, kto je wygrał ani kto dotarł na metę drugi. To wynik skrajnie lewicowego, według wielu analityków wręcz komunistycznego, BSW przykuwa najwięcej uwagi. Formacja Sahry Wagenknecht, podobnie jak w Saksonii i Turyngii, była trzecia w stawce, ale z poparciem dostatecznie wysokim, żeby decydować o tym, kto będzie rządzić w landzie. Na byciu politycznym "kingmakerem", a nawet współrządzeniu w regionach, ambicje 55-letniej Wagenknecht, obecnie posłanki do Bundestagu, się jednak nie kończą. Zdobycie mocnych przyczółków w regionach ma dać BSW - prof. Ireneusz Karolewski zauważa, że w Niemczech partia określana jest jako "sekta jednej osoby", a nawet "lewicowy faszyzm" - rozpęd przed zaplanowanymi na jesień 2025 roku wyborami parlamentarnymi. - Sahra Wagenknecht już zresztą snuje mocarstwowe plany i widzi siebie jako główną rozgrywającą po wyborach do Bundestagu - przewidywał na początku września prof. Karolewski. Podczas gdy wszyscy w Niemczech i nie tylko rozprawiają o rosnącej w siłę AfD, to BSW jest największym zwycięzcą ostatnich tygodni w niemieckiej polityce. Partie mainstreamu wciąż utrzymują, że AfD jest objęta kordonem sanitarnym i nie będzie rządzić ani na poziomie regionalnym, ani tym bardziej federalnym. Są jednak na tyle słabe, że do tworzenia rządów potrzebują komunistycznego BSW. Partii, która m.in. domaga się zakończenia niemieckiej pomocy dla Ukrainy, winą za rosyjską agresję obarcza NATO, chce powrotu do normalnych i bliskich relacji Niemiec z Rosją. Niemieckie i europejskie media określają BSW jako partię odchyloną tak mocno w lewo, że jest niemal skrajną prawicą. Sama Wagenknecht woli określać swoją formację jako "lewicowo konserwatywną". Walka o polityczne życie z AfD Obok wyników wyborów w Brandenburgii nie można przejść nie wspomniawszy także o drugiej radykalnej sile niemieckiej polityki - AfD. Chociaż we wrześniowym wyborczym trójskoku skrajna prawica nie zdołała zdobyć władzy (powodem jest wspomniany wcześniej kordon sanitarny utrzymywany przez polityczny mainstream), to jej wyniki robią wrażenie - wygrana w Turyngii (32,8 proc.) i drugie miejsca w Saksonii (30,6) oraz Brandenburgii (29,2). Niemieckie media nie mają już wątpliwości: popularność i coraz lepsze wyborcze wyniki AfD nie są sezonową anomalią, tylko surową diagnozą kondycji partii głównego nurtu. - AfD ze swoim eurosceptycznym i antyimigranckim przekazem niebywale przesunęła cały dyskurs polityczny w Niemczech na prawo. Odwołują się do koncepcji państwa nacjonalistycznego i fantasmagorycznej figury reprezentanta ludu, społecznych dołów, ustawiając się w kontrze do przedstawicieli państwowych elit - tak w maju na łamach Interii źródła popularności AfD analizował prof. Arkadiusz Stempin, autor książki "Angela Merkel. Cesarzowa Europy". Historyk i politolog zwrócił wówczas uwagę na jeszcze jedną, bardzo istotną, kwestię, która wprowadziła AfD do politycznej pierwszej ligi. - W swojej polityce kreuje obraz licznych wrogów - migrantów, wrogo nastawionych sąsiadów, Unii Europejskiej - jednocześnie gloryfikując nacjonalistyczną przeszłość państwa niemieckiego - tłumaczył. I dodał: - AfD wzmacnia lęki i obawy Niemców przed zalewem migrantów i amorficznej struktury, jaką w ich ocenie jest Unia Europejska. Na tych dwóch kierunkach swoim populistycznym i ksenofobicznym przekazem chce podkopać pozycję niemieckiej liberalnej demokracji. Niemiecka prasa zauważa, że przed politycznym centrum stoi trudny wybór. Jednym wyjściem jest negowanie i pomijanie postulatów AfD, ryzykując jednak dalsze wzmacnianie skrajnej prawicy aż do momentu, w którym nie da się bez niej rządzić. Drugą opcją jest przejęcie części diagnoz i postulatów radykałów w celu wyhamowania ich impetu, ryzykiem jest jednak normalizacja skrajnej prawicy w dyskursie publicznym. Drugim wielkim wyzwaniem dla koalicji rządzącej oraz opozycyjnej CDU jest przekonanie Niemców, że politycy nie odcięli się od społeczeństwa i nie żyją we własnym, hermetycznym świecie. A jeśli w nim żyli lub żyją, to kończą z tym i wracają do korzeni, czyli wsłuchiwania się w głos ludu. Bo właśnie to jest dzisiaj wskazywane przez niemieckich wyborców jako fundamentalny zarzut wobec berlińskich salonów. Najmocniej narzekają na to - a jakże! - właśnie wyborcy AfD. - AfD i BSW żywią się niezadowoleniem i frustracją części wyborców, nie tylko na wschodzie kraju. Obecna sytuacja to głównie efekt tzw. głosów protestu. Protestu wobec rządu, który dzisiaj odcina się od jakiejkolwiek odpowiedzialności za swoje porażki polityczne - mówił w rozmowie z Interią na początku września prof. Ireneusz Karolewski. - W politologii nazywamy to brakiem responsywności rządu. W skrócie chodzi o to, że wybrany w demokratycznych wyborach rząd nagle zupełnie odcina się od wyborców, ignoruje ich potrzeby, obawy i uważa, że preferencje wyborców ważne są jedynie w czasie wyborów - analizował wykładowca Uniwersytetu w Lipsku.