Łukasz Rogojsz, Interia: Co się dzieje z niemiecką polityką? Ostatnie przypadki pobić polityków i działaczy, o które oskarżani są przedstawiciele skrajnie prawicowych bojówek, każą sądzić, że zwrot "walka wyborcza" ktoś potraktował zbyt dosłownie. Prof. Arkadiusz Stempin, historyk i politolog: - Nie wyodrębniłabym tutaj Niemiec, ponieważ podlegają tym samym procesom co inne kraje unijne, włącznie z krajami Europy Środkowo-Wschodniej. Poza tym, ataki fizyczne na polityków to nie jest przesunięcie granic przemocy ani multiplikacja przemocy. To nie jest jakościowo nowa przemoc. To jaka to jest przemoc? - Granicą, o której mówimy, jest używanie bądź nieużywanie przemocy. Bo czy wykrzyczy się do polityka partii Zielonych "Ty zielona szmato!", czy uderzy się go w twarz, to nie ma większej jakościowej różnicy. Granica jest przekroczona już w momencie wykrzyczenia do tego polityka słów: "Ty zielona szmato!". Co z nietykalnością cielesną? W porównaniu do obrazy słownej różnica jakościowa jest przecież kolosalna. - Różnica jest w kategorii prawa. Zło jest złem i nie podlega gradacji. Między afektywnym okrzykiem a rękoczynem nie ma w kulturze przemocy jakościowej różnicy. Oba zachowania co do zasady są już przemocowe, wyrządzają krzywdę, granica została przekroczona. Jest jakościowa różnica dla osób poszkodowanych. Czym innym jest dyskomfort samopoczucia, a czym innym są obrażenia fizyczne. - Rozmawiamy nie o odczuciach indywidualnych, tylko o zjawisku społecznym. Granica wejścia w przestrzeń kultury przemocy zaczyna się już w momencie rzucenia w stronę danego polityka inwektywy. Ale w jednym i drugim przypadku niszczy się nadrzędną podmiotowość człowieka. To zjawisko społeczne eskaluje. - Bez wątpienia eskaluje ilościowo, co widać w arytmetycznie wyrażonych aktach przemocy. Ich liczba rośnie z roku na rok. W przypadku Niemiec zachodzi też problem nieadekwatnie łagodnej reakcji państwa na takie akty przemocy - kary są zbyt łagodne, a postępowania sądowe trwają zbyt długo; w takich przypadkach powinna być stosowana procedura przyspieszona. Można byłoby też pomyśleć o technicznych zabezpieczeniach niektórych polityków na wiecach przed ewentualnymi aktami przemocy. A ostrość samego sporu politycznego w Niemczech, przyzwolenie społeczne na tego rodzaju zachowania? - Niemiecka kultura polityczna ulega gwałtownej polaryzacji. Ten proces trwa od 2015 roku. Wówczas, na skutek fali migracji do Niemiec i otwarciu przez niemiecki rząd granic przed migrantami z Azji i Afryki Subsaharyjskiej, AfD z partii pikującej w sondażach stała się współrozgrywającym na niemieckiej scenie politycznej. Zaczęła zarządzać politycznymi emocjami w kraju zwiększając poziom napięcia w polityce i podkręcając polaryzację między poszczególnymi ugrupowaniami. O kryzysie migracyjnym z 2015 roku powiedziano już wiele. Naprawdę wstrząsnął Niemcami tak mocno, że stworzył podglebie dla przemocy - czy to werbalnej, czy fizycznej - w polityce? - Ten kryzys był wystrzałem startowym. Nie przełożył się na nagłą erupcję przemocy w polityce, nie wprowadził jej z dnia na dzień do przestrzeni politycznej, ale był momentem granicznym. AfD istnieje od 2013 roku, ale dopiero w 2015 roku na kanwie kryzysu migracyjnego zrobiło się o niej naprawdę głośno. W 2017 roku AfD weszła już do Bundestagu. W międzyczasie partia cały czas eksploatowała konflikt w polityce i społeczeństwie. W jaki sposób? - Od początku żywiła się wprowadzaniem kultury przemocy do niemieckiego życia politycznego. Zaczęło się od przemocy werbalnej, potem doszła stygmatyzacja polityków, partii czy grup społecznych, dzisiaj jest to już przemoc fizyczna i akty agresji. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że grając na krańcową polaryzację niemieckiej polityki i niemieckiego społeczeństwa AfD ściągnęła również na siebie gniew przeciwników politycznych, którzy nie cofają się przed stosowaniem przemocy. Przemoc rodzi przemoc. Potwierdzają to dane niemieckiego rządu za 2023 rok. To politycy i działacze AfD najczęściej padali ofiarami ataków fizycznych - 86 razy. Na drugim miejscu znaleźli się przedstawiciele Zielonych, których zaatakowano 62-krotnie. - Również dysponuję danymi za 2023 rok, pochodzącymi z odpowiedzi rządu federalnego na zapytanie AfD, a obejmującymi cały arsenał aktów przemocy - od agresji słownej po fizyczne akty przemocy. Najwięcej tych aktów wymierzonych było w partię Zielonych (947), AfD znalazła się na drugim miejscu - 478. Natomiast już bez uwzględnienia podziału na partie zanotowano, według szefa Federalnego Urzędu Kryminalnego Holgera Müncha, wzrost ataków fizycznych na polityków. W ubiegłym roku zanotowano 27 przypadków, w tym roku, tylko do maja, już 22. - Widać więc, że AfD również pada ofiarą podkręcenia temperatury sporu i zaostrzenia polaryzacji politycznej. Jednak mimo tego, że AfD również odczuwa negatywne skutki brutalizacji życia politycznego w Niemczech, nie możemy zapominać, że to ona zapoczątkowała ten proces. To przecież AfD po wyborach do Bundestagu w 2017 roku zapowiedziała "polowania" na politycznych liderów, na czele z kanclerz Angelą Merkel, którym chciała odbierać władzę. Dopięli swego, bo ostatecznie Merkel odeszła z niemieckiej polityki. Minęło kilka lat, ale nic się w tej kwestii nie zmieniło. Dzisiaj politycy AfD ustawiają się w kontrze do całej reszty sceny politycznej w Niemczech. Polityków innych partii oskarżają o zdradę ojczyzny i narodu. Zapowiadają też rozliczenia po dojściu do władzy, chociaż nie precyzują, jakiego rodzaju będą to rozliczenia. - To jest nowa jakość w niemieckiej polityce, chociaż należałoby raczej powiedzieć "jakość". AfD ze swoim eurosceptycznym i antyimigranckim przekazem niebywale przesunęła cały dyskurs polityczny w Niemczech na prawo. Odwołują się do koncepcji państwa nacjonalistycznego i fantasmagorycznej figury reprezentanta ludu, społecznych dołów, ustawiając się w kontrze do przedstawicieli państwowych elit. Po trzecie, AfD w swojej polityce kreuje obraz licznych wrogów - migrantów, wrogo nastawionych sąsiadów, Unii Europejskiej - jednocześnie gloryfikując nacjonalistyczną przeszłość państwa niemieckiego. Stawianie się w roli adwokata ludu to wyłącznie polityczna retoryka czy AfD rzeczywiście ma słuch społeczny i wie, co dzisiaj boli zwykłych Niemców? - Niemcy mają się dobrze jako państwo i jako społeczeństwo, natomiast AfD wzmacnia ich lęki i obawy przed zalewem migrantów i amorficznej struktury, jaką w ich ocenie jest Unia Europejska. Na tych dwóch kierunkach swoim populistycznym i ksenofobicznym przekazem chce podkopać pozycję niemieckiej liberalnej demokracji. Niemcy są potęgą numer jeden w UE, od lat nadają jej ton i mają kluczowy głos w wielu kwestiach. Jak można im wmówić, że UE chce im coś odebrać? - To jest geneza działania partii populistycznych. One nie odnoszą się do istniejącej rzeczywistości, tylko próbują kreować własną. Taką, która jest użyteczna dla ich politycznej ideologii. W przypadku AfD są to właśnie lęki przed migrantami, sąsiadami Niemiec czy Unią Europejską. W myśl tej narracji, Niemcy mają się stać oblężoną twierdzą, a AfD jedyną siłą polityczną mającą pomysł na ocalenie ojczyzny. Lęk musi mieć jakieś podłoże, musi się na czym opierać. Niemcy odczuwają dzisiaj strach, niepokój, niepewność? Jest na czym budować te lęki? - AfD odnosi się bardziej do kwestii historycznych i kulturowych niż do realpolitik dzisiejszych Niemiec. Kluczowy jest tutaj podział między Niemiecką Republiką Demokratyczną (NRD) a Republiką Federalną Niemiec (RFN), który w niemieckim społeczeństwie wciąż jest żywy i odczuwalny. AfD jest najsilniejsza właśnie w byłej NRD, gdzie poczucie niższości, upokorzenia i liczne kompleksy wobec Niemiec Zachodnich są jednym z głównych filarów zbiorowej tożsamości. Kim konkretnie jest wyborca AfD, jaki jest jego profil społeczno-zawodowy? - Statystyczny wyborca AfD to mężczyzna w średnim wieku (35-44 lata), najczęściej z niskim wykształceniem, pochodzący z terenów dawnej NRD i obarczony hipoteką kompleksów wobec dawnej RFN. To człowiek, który największe kulturowe problemy ma z migrantami i wszystkim co nieznane, nowe, inne. Od strony psychologicznej cechuje go brak zaufania, lęk, frustracja i pesymizm wobec przyszłości. Tęskni za poczuciem bezpieczeństwa, silną ręką w państwie, posiłkuje się prostymi schematami myślowymi: dobry-zły, swój-obcy. Tyle że to dość ograniczona grupa wyborców, a AfD jest dzisiaj w politycznym mainstreamie. Nie poszerzają swojego elektoratu? Co z ofertą dla reszty Niemców? - Ta oferta dostarcza ożywczego potwierdzenia, jak bardzo skorumpowany jest polityczny mainstream, jak bardzo oderwany od potrzeb i aspiracji szarego człowieka. Jak bardzo Niemcom zagraża migracja, zubożenie i wojna na Ukrainie. Dane pokazują, że 51 proc. wyborców AfD pomstuje przeciwko migracji, 19 przeciwko niesprawiedliwości i nierówności społecznej, a 8 przeciwko wojnie w Ukrainie. Sztandarowe hasło AfD brzmi: obrona granic "twierdzy Europy", a przed wyborami do Parlamentu Europejskiego powrót do "związku ojczyzn", uśmiercenie ustaw klimatycznych, gender, prawa do aborcji, za to zbliżenie z Rosją. O co dla niemieckiej polityki toczy się gra w wyborach do PE? O to, czy AfD ugruntuje swoją pozycję jako partia mainstreamowa, która przymierza się do przejęcia władzy? - Na razie AfD, która należy w europarlamencie do ultraprawicowej rodziny Tożsamość i Demokracja, popadła w niej izolację, a po wyborach grozi jej stamtąd wylotka. Powód: politycy AfD dali się skorumpować rosyjskim i chińskim agentom. Według prognoz ośrodków badawczych, AfD na pewno przekroczy próg wyborczy - w najnowszym sondażu, z poparciem 15 proc., plasują się razem z Zielonymi na drugim miejscu za CDU (30 proc.), ale przed kanclerską SPD (14) - ale wybory europejskie nie ukonstytuują ich na niemieckiej scenie politycznej tak mocno, jak sami by sobie tego życzyli. Dlaczego? - Ich podstawowym problemem jest geografia wyborcza. AfD jest bardzo silna w Niemczech Wschodnich, ale w zachodniej części kraju poparcie dla niej jest bardzo przeciętne. Dodatkowo inne partie politycznego mainstreamu stosują wobec AfD kordon sanitarny i nie wchodzą z nią w koalicje na żadnym szczeblu niemieckiej polityki. Nacjonaliści mogą więc rosnąć w sondażach, nawet być drugą siłą polityczną Niemiec - ostatnimi czasy notują jednak spadek poparcia z 22 proc. w lutym do wspomnianych 15 obecnie - ale nie mają żadnej zdolności koalicyjnej, są spychani na margines. Jedyna formacja, z którą AfD mogłaby zawiązać polityczne przymierze, to lewicowi populiści z Sojuszu Sahry Wagenknecht (7 proc. poparcia). Ale raz, że to dość egzotyczna koalicja, a dwa, że Sojusz podobnie jak AfD najsilniejszy jest na terenach byłej NRD. Jest pan pewny, że ta karta się nie odwróci, a kordon sanitarny nie rozszczelni, kiedy tylko AfD stanie się komuś niezbędna do rządzenia? - 13 maja zapadł wyrok drugiej instancji, landowej (odpowiednik polskiego sądu okręgowego), który podtrzymał wyrok sądu rejonowego o zgodnym z konstytucją obserwowaniu AfD przez służby RFN jako organizacji podejrzanej o prawicowy ekstremizm. To wykopuje Rów Mariański między AfD a innymi partiami politycznego mainstreamu. Dla partii demokratycznych jest jasne jak słonce, że AfD nie może sprawować w państwie odpowiedzialności za policję, prawo czy szkolnictwo. A to groziłoby w momencie politycznej współpracy z nią. Niemcy, jako państwo i społeczeństwo, odrobiły lekcję z lat 30. ubiegłego wieku? Nie bagatelizują już skrajnej prawicy? - Jeśli autorytaryzm i rasizm trafiają do przynajmniej 15 proc. Niemców, to znaczy, że tych 15 proc. na lekcję z historii gwiżdże. Przesądzające jest, że 85 proc. ma ją w swojej kolektywnej pamięci i w większości nie bagatelizuje zagrożenia ze strony skrajnej prawicy. Świadomość zagrożenia to jedno, ale czy rząd i polityczny mainstream mają narzędzia, żeby przed nacjonalistycznym populizmem się obronić? - Cudownej recepty nie ma. Najważniejsza jest konsekwentna izolacja przez partie demokratyczne. Po drugie, zwalczanie ultraprawicowej propagandy - od fake newsów po teorie spiskowe. I po trzecie, odbieranie AfD elektoratu na drodze zapewniania jej dotychczasowym zwolennikom dostępu do edukacji i pracy, a także wydobywania ich ze społecznej izolacji. Trudne wyzwanie. ----- Arkadiusz Stempin - historyk i politolog, doktor habilitowany, profesor Uczelni Korczaka w Warszawie oraz Albert-Ludwig-Uniwersität we Fryburgu; autor książki "Angela Merkel. Cesarzowa Europy" (2014).