Pół roku drogi przez mękę. Tak najkrócej należy opisać to, co działo się na holenderskiej scenie politycznej po 22 listopada ubiegłego roku. W przeprowadzonych wówczas wyborach parlamentarnych wyraźnie wygrała nacjonalistyczna i populistyczna Partia Wolności (PVV). Formacja Geerta Wildersa zdobyła 23,49 proc. głosów i wprowadził 37 parlamentarzystów do liczącej 150 miejsc izby niższej holenderskiego parlamentu. Mimo sukcesu, PVV była skazana na szukanie większości koalicyjnej. Wybór Wildersa i jego otoczenia padł na centroprawicową Partię Ludową na rzecz Wolności i Demokracji (VVD), centrową Nową Umowę Społeczną (NSC) i prawicowych populistów z Ruchu Rolnik-Obywatel (BBB). Wspomniane partie wprowadziły do holenderskiej izby niższej parlamentu odpowiednio 24, 20 i 7 przedstawicieli. Razem z PVV daje to 88 mandatów i bezpieczną większość w Drugiej Izbie Stanów Generalnych. Długo nie było jednak wiadomo, czy centrowo-prawicowo-populistyczny kwartet dogada się na tyle, żeby przynajmniej podjąć próbę stworzenia rządu. Kwestii spornych było bez liku. Sam Wilders musiał ustąpić w wielu ważnych dla siebie sprawach - m.in. staraniach o funkcję premiera, forsowaniu inicjatywy referendum nt. wyjścia Holandii z UE czy mocno antyislamskiej retoryce, która jest jego znakiem rozpoznawczym. Ostatecznie 15 maja po południu przedstawiciele czterech ugrupowań poinformowali o dobiciu targu. 26-stronicowa umowa koalicyjna nosi nazwę "Nadzieja, Odwaga i Duma". 22 maja swój program i plany koalicjanci przedstawili parlamentowi. Teraz przystąpią do formowania rządu. To oznacza, że Holandia jest o krok od oddania władzy w ręce nowej ekipy rządzącej, która zarówno w kraju, jak i na arenie europejskiej może wywołać niemałe zamieszanie. Holandia na pierwszym miejscu Zamieszanie jest pochodną wspomnianej umowy koalicyjnej i priorytetów nowej władzy. Na pierwszym miejscu jest kwestia migracji - zarówno tej legalnej, jak i nielegalnej. Nowa ekipa planuje radykalnie ograniczyć napływ migrantów i ich prawa w Holandii. Już w kampanii formacja Geerta Wildersa obarczała migrantów winą chociażby za niedobory na rynku nieruchomości i uprzywilejowaną pozycję względem rodowitych Holendrów. Teraz ma się to zmienić o 180 stopni. Nowy rząd chce "tak szybko, jak to możliwe deportować osoby bez ważnego zezwolenia na pobyt, w razie konieczności także siłą". Na tym jednak nie koniec. Uzyskanie azylu w Holandii będzie odtąd znacznie trudniejsze niż obecnie, rząd nie będzie pomagać w łączeniu rodzin uchodźców, a liczba zagranicznych studentów uczących się w Holandii ma zostać ograniczona. - To będzie najsurowsza polityka azylowa w historii. Holandia znów będzie naszym priorytetem numer jeden - nie krył zadowolenia z poczynionych ustaleń Wilders. Holenderski polityk od lat znany jest ze swoich eurosceptycznych, antyislamskich i ksenofobicznych poglądów - domagał się nexitu (wyjścia Holandii z UE), żądał też wyburzenia meczetów na terenie Holandii i zakazu dystrybucji Koranu, który porównywał do "Mein Kampf" - za które niejednokrotnie stawał przed sądem. W 2012 roku dał się we znaki również Polakom. Uruchomił wówczas stronę internetową, na której zachęcał do składania donosów na mieszkających w Holandii Bułgarów, Polaków i Rumunów. Rządy wszystkich trzech państw oprotestowały wymierzoną w swoich obywateli inicjatywę. Na tym jednak nie koniec planów nowej koalicji. Pod nową władzą Haga planuje m.in. mniej wpłacać do unijnego budżetu (mówi się o 1,6 mld euro rocznie), wspierać Ukrainę w wojnie z Rosją i wydawać na armię 2 proc. PKB, postawić na protekcjonalizm w handlu z zagranicą, bronić interesów holenderskiego rolnictwa (zwłaszcza przed reformami zawartymi w Europejskim Zielonym Ładzie) i ograniczyć wysiłki na rzecz zielonej transformacji (Holandia nie chce jej porzucać, ale nie zamierza wychodzić przed szereg, chociaż dotychczas była w tym aspekcie jednym z liderów UE). Mówi prof. Renata Mieńkowska-Norkiene, politolożka i socjolożka z Uniwersytetu Warszawskiego: - Wiemy już, że chcą dużo zrobić, dużo zmienić, mają wielkie plany, ale czeka ich mnóstwo wewnętrznych tarć. Pierwsze wyzwanie jest tuż za rogiem - to wybory do Parlamentu Europejskiego. Ich wynik pokaże, na ile holenderskie społeczeństwo akceptuje to, co koalicjanci zapowiedzieli i to, jak dotychczas działali. Drugi Budapeszt w Hadze? Na plany i propozycje konstruowanego w bólach przez Wildersa rządu z uwagą patrzą brukselscy technokraci. Chociaż gabinet jeszcze nie powstał, to już po wstępnych zapowiedziach wiadomo, że w najbliższych latach Holandia może być głównym hamulcowym dla kluczowych projektów UE. Mowa o przyjętym już pakcie migracyjnym, Europejskim Zielonym Ładzie oraz wspólnej polityce obronnej i bezpieczeństwa (UE chce ją finansować z zaciągniętych na światowych rynkach pożyczek, czemu nowa ekipa rządząca z Holandii jest kategorycznie przeciwna). Największy opór Holandia pod rządami Wildersa będzie jednak stawiać rozszerzeniu UE na Wschód - m.in. o Ukrainę. Prof. Marek Grela, były ambasador RP przy Unii Europejskiej, nie jest zdziwiony holenderskim "nie" dla akcesji Ukrainy i państw Bałkanów Zachodnich. Jak mówi, łączy się to z lękiem i niechęcią do migrantów. - Już poprzednie duże rozszerzenie w 2004 roku Holendrzy przyjęli z poważnymi obawami, a w kolejnych latach wchłonęli dużą część migracji z Europy Środkowo-Wschodniej. Dzisiaj boją się napływu taniej siły roboczej z Bałkanów, ale też niestabilności politycznej i wzrostu przestępczości - mówi w rozmowie z Interią. Prof. Renata Mieńkowska-Norkiene podkreśla jednak, że zagrożenia w relacji nowych holenderskich władz i UE są obopólne. Rząd Wildersa będzie chciał zmieniać na swoją korzyść albo, w przeciwnym razie, torpedować kluczowe unijne inicjatywy. Z kolei programy i kwestie, którymi w najbliższym czasie będzie zajmować się Wspólnota, wystawią świeżo powołany do życia holenderski rząd na poważne próby. - Otwarcie negocjacji z Ukrainą, kwestia migracji, polityka UE wobec Izraela - to tylko kilka przykładów kwestii, które narażą nowy rząd na spore wstrząsy. Łatwo sobie z nimi nie poradzą, tarcia będą się nasilać i podejrzewam, że w którymś momencie ta koalicja się rozpadnie - przewiduje. Pytanie, które dzisiaj w Brukseli zadają sobie najczęściej w kontekście nowej ekipy rządzącej Holandii brzmi: czy w Hadze będzie drugi Budapeszt. Rozmówcy Interii zwracają w tej kwestii uwagę na kilka aspektów, ale zgadzają się w tym, że Holandii i Węgier zestawiać jeden do jednego nie można. - Holandia to nie jest kraj, z którym nie można się dogadać. Nie jest wyspą i nigdy się nie zachowywała jak wyspa - mówi nam prof. Mieńkowska-Norkiene, dodając, że "Węgry to dzisiaj de facto piąta kolumna Kremla w UE". - Na Węgrzech problem jest z polityką wewnętrzną - polityka europejska jest wyłącznie pochodną polityki krajowej. Holandia, w odróżnieniu od Węgier, nie ma problemów z demokracją, więc nie powinna też być tak problematyczna dla Brukseli - zauważa prof. Grela. Oboje zgadzają się również co do tego, że na korzyść UE działają w tej sytuacji polityczne uwarunkowania, w jakich przyjdzie funkcjonować Wildersowi. - Wilders jest bardzo groźny dla UE, ale na szczęście nie funkcjonuje w próżni - uważa prof. Mieńkowska-Norkiene. - Jego podstawowym ograniczeniem jest to, że nie rządzi jednoosobowo, tylko jest częścią szerokiej koalicji. Musi liczyć się ze zdaniem partnerów, którzy nie są tak radykalni jak on, i dbać o stabilność całego sojuszu politycznego - dodaje politolożka z Uniwersytetu Warszawskiego. Chociaż Wildersa i Orbana łączą nacjonalistyczne zapatrywania i eurosceptycyzm, to jednak w Brukseli przewiduje się, że nowy holenderski rząd nie będzie stawał w rozmowach z resztą UE okoniem dla zasady. Holendrzy to członkowie tzw. Grupy Skąpców - obok Holendrów w tym gronie są też Austriacy, Duńczycy, Finowi i Szwedzi - a więc piątki państw bardzo niechętnych zadłużaniu się i dosypywaniu do unijnego budżetu. To fakt nie bez znaczenia - w Brukseli zakładają, że przekonanie Wildersa i jego rządu do poszczególnych rozwiązań to wyłącznie kwestia ceny. Pytanie: jak wysokiej. Misja: Znaleźć premiera Zanim jednak współpracownicy Wildersa rozpoczną negocjacje w brukselskich kuluarach, pierwszy eurosceptyk UE musi znaleźć kandydata na premiera. Jeszcze kilka dni temu wydawało się, że wszystko jest pod kontrolą, a nowym rządem pokieruje wskazany przez Wildersa i mający bogate doświadczenie rządowe - był ministrem edukacji, kultury i nauki (2007-10) oraz ministrem spraw społecznych i zatrudnienia (2012-17) - Ronald Plasterk. Kandydatura przepadła jednak w ostatnich dniach po zarzutach o oszustwa związane z patentami medycznymi. Wilders mimo wszystko nie traci optymizmu. - Jestem przekonany, że znajdziemy rozwiązanie - zapewnił podczas debaty w izbie niższej holenderskiego parlamentu. - Nikt nie dawał nam szans, że ta koalicja wypali. Dlatego zapewniam was, że rządowa drużyna, włącznie z premierem, zostanie zaprezentowana. Tutaj też wszystko wypali - podkreślił. W holenderskich mediach szacuje się, że negocjacje dotyczące obsady poszczególnych ministerstw i podziału wpływów w rządzie zajmą od miesiąca do dwóch miesięcy. Doglądać tego będzie Richard van Zwol - weteran holenderskiej polityki i jeden z dwóch autorów negocjacyjnego sukcesu, który pozwolił na zawiązanie czteropartyjnej koalicji. Sam Wilders, który koalicyjnym rządem planuje sterować z tylnego siedzenia, chciałby zaprezentować nowy gabinet do końca czerwca. To data o tyle ważna, że na początku lipca holenderscy parlamentarzyści udają się na wakacje i do pracy wrócą dopiero na początku września. Mówi prof. Renata Mieńkowska-Norkiene: - Wilders musi uważać, żeby nie przelicytować, bo zostanie na lodzie. Holendrzy wcale go nie kochają, bo gdyby kochali, to jako lider zwycięskiej partii sam zostałby premierem. Tymczasem musiał usunąć się w cień, żeby dopięcie koalicji było w ogóle możliwe. Również prof. Marek Grela uważa, że trudności dla Wildersa dopiero nadejdą. - Populizm najczęściej źle się kończy, bo zawsze w pewnym momencie zderza się ze ścianą i upada pod naporem problemów czy wyzwań, z którymi nie można sobie poradzić jedynie pożądanymi obietnicami i nośnymi hasłami - przekonuje w rozmowie z Interią. Były ambasador RP przy Unii Europejskiej dodaje: - Kierowanie z tylnego siedzenia jest wygodne, kiedy wszystko wychodzi i są sukcesy. Kiedy sukcesów nie ma, a pojawiają się problemy, ciężar odpowiedzialności i tak spada na tego, kto podejmuje decyzje. Niezależnie od tego, czy siedzi za kierownicą, czy na tylnym siedzeniu. -----Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!