Pierwsze głosy, krytykujące sposób prowadzenia kampanii pojawiły się już podczas wieczoru wyborczego. - Był potencjał, można było z tej kampanii wycisnąć więcej - usłyszeliśmy wówczas od jednego z rozmówców, który mówił o błędnej i zbyt negatywnej kampanii. Jego zdaniem mogła ona zrazić umiarkowanych wyborców i niechcący "napompować" wynik Trzeciej Drogi. Dziś, gdy oficjalnie znamy wyniki wyborów, takich głosów jest w partii coraz więcej. - Poszły konie po betonie - napisał nam jeden z polityków PiS, przesyłając w wiadomości link do mało przyjaznej wymiany zdań między współpracownikiem Beaty Szydło a szefem Rządowego Centrum Analiz, która miała miejsce w mediach społecznościowych. "Nie jest tajemnicą, że Maliszewski promował się na wielkiego eksperta i twórcę rządowych strategii. Może więc wyjaśni nam, czemu nie przewidział w minimalnym stopniu tego, co się wydarzyło? A może - znając jego liczne wypowiedzi sprzed lat (ale nie tak dawnych lat), Maliszewskiemu bynajmniej nie zależało na dobrym wyniku PiS?" - napisał Paweł Rybicki, współpracownik byłej premier. Maliszewski odpowiedział, że "kierownictwo otrzymało wiele notatek alertowych na temat zagrożenia powtórką sytuacji z 2007 roku (i to wiele w ciągu ostatniego miesiąca)", po czym dodał, że "takich rzeczy nie pisze się publicznie". Rozliczenia po wyborach. Wracają dawne spory W partii panuje przekonanie, że wszystkie dawne spory, które na czas kampanii zostały zawieszone, teraz wybuchną ze zdwojoną siłą. Oraz że toczy się właśnie gra o to, kto w przyszłości będzie rozdawał karty w PiS. - Wraca wojna "starego PiS" z Mateuszem Morawieckim, bo premier jako twarz kampanii jest pierwszym celem do ataku. Tylko że atakujący powinni pamiętać, że w sztabie byli przedstawiciele wszystkich frakcji i koalicjantów, wszyscy wiedzieli, jaka jest strategia, Beata Szydło też była zaangażowana w tę kampanię - mówi nam jeden ze sztabowców. - Wszystko co będziemy teraz czytać w mediach o rozliczeniach, o tym, kto jest winny, to próba narzucenia swojej narracji jako obowiązującej, by dzięki temu rozgrywać własne interesy wewnątrz partii. Tak to działa - wskazuje inny z naszych rozmówców. Rozliczenia w PiS po wyborach. Litania błędów Z ust polityków PiS można usłyszeć całą litanię błędów, które przyczyniły się do wyniku poniżej oczekiwań. To m.in. zbyt duże skupienie przekazu wokół Donalda Tuska, niewystarczające chwalenie się dokonaniami, zwrot wyłącznie w kierunku twardego elektoratu, brak oferty dla umiarkowanych wyborców, niewykorzystanie potencjału referendum, słabe listy, gdzie na dobrych miejscach często znajdowali się "zasłużeni" kandydaci, którym niespecjalnie chciało się pracować w terenie, wreszcie rozleniwione struktury lokalne, które zawiodły, jeśli idzie o mobilizację wyborców. - Jeśli na finał kampanii, główne wydarzenie, które ma zagrzać ludzi do głosowania, przychodzi 300 osób, to lepszego przykładu słabości partii nie da się znaleźć - wytyka jeden z naszych rozmówców, nawiązując do wiecu na rynku w Sandomierzu, gdzie PiS kończył swoją kampanię. Wyniki wyborów. Prezes bierze odpowiedzialność Wedle naszych rozmówców na tym ostatnim czynniku skupi się teraz Jarosław Kaczyński. Zasygnalizował już, że partię czekają zmiany przed wyborami samorządowymi. Głowy za kampanię jednak na razie nie polecą. Spotkanie w siedzibie PiS przy ulicy Nowogródzkiej, dzień po wyborach, nie było tak burzliwe, jak się wszyscy spodziewali. Trwało dwie godziny, uczestniczyło w nim około 20 osób, pracujących przy kampanii. Był też premier Mateusz Morawiecki, a także przedstawiciele koalicjantów. - Spodziewaliśmy się o wiele ostrzejszej reakcji prezesa - przyznaje jeden z uczestników spotkania. I opisuje, że jako pierwszy do wzięcia odpowiedzialności za kampanię zgłosił się szef sztabu Joachim Brudziński. Jarosław Kaczyński przeciął to jednak, stwierdzając, że to on, jako lider obozu, sam ponosi wszelką odpowiedzialność za to, co się stało. - Ewidentnie widać było, że prezes nie chciał w to wchodzić, nie chciał ciągnąć tematu. 80 procent spotkania poświęciliśmy na rozmowy o przyszłości, o strategii na najbliższe dwa miesiące, ale także rozmawialiśmy już o tym, co trzeba poprawić na wybory samorządowe. Nie było rozkładania wydarzeń na czynniki pierwsze, dogłębnych analiz, co poszło nie tak ani, co najważniejsze, wskazywania winnych - mówi nasz rozmówca z PiS. Inny dodaje: - Wyglądało to tak, jakby prezes wiedział, że jak tylko da sygnał do ataku, to z partii nie będzie co zbierać. Emocje buzują, frakcje stoją w gotowości, by rzucić się sobie do gardeł. Jak Kaczyński nie zdusi tych zapędów w zarodku, to partia mu się za chwilę pogrąży w kłótniach, a może i rozleci. Rozliczenia powyborcze. PiS stracił w swoich bastionach Politycy PiS analizują dziś i przygotowują kierownictwu PiS raporty o tym, co poszło nie tak. Już pobieżna analiza wyników exit poll pokazuje, że PiS nie dość, że względem 2019 roku stracił prawie pół miliona głosów, to poniósł duże straty w kluczowych dla siebie segmentach wyborców. Na PiS zagłosowało mniej niż cztery lata temu mieszkańców wsi, mieszkańców ściany wschodniej, a także emerytów. Według badania exit poll Ipsos na PiS głosowało w tych wyborach 48,6 proc. mieszkańców wsi. W 2019 roku było to 56,2 proc. W tym roku w grupie wyborców w wieku 50-59 lat 44,2 proc. głosowało na PiS - to spadek o 7 pkt procentowych, bo w 2019 roku było to 51,2 proc. PiS stracił także poparcie w grupie seniorów 60 plus - z 55,8 proc. cztery lata temu do 53 proc. w tym roku. Spadki poparcia widać także w województwach, które do tej pory były bastionami PiS. Tam także odnotowano mniejszą mobilizację niż w zachodnich województwach. Na Podkarpaciu na PiS zagłosowało 52,7 proc. wyborców, podczas gdy cztery lata temu było to 62,4 proc. Na Lubelszczyźnie na PiS oddało głos 50,5 proc. wyborców, podczas gdy w 2019 roku było to 58,6 proc. W województwie podlaskim cztery lata temu PiS mógł liczyć na poparcie rzędu 53 proc. Dziś dostał tam 44,7 proc. W Małopolsce w 2019 roku PiS miał 50,8 proc. poparcia, teraz ma 41 proc. Także Świętokrzyskie, gdzie jedynką został Jarosław Kaczyński, straciło. W 2019 roku PiS poparcie PiS sięgało tam 55,8 proc., dziś jest to 51,7 proc. Słabsze wyniki w tych województwach przekładają się na mniejszą liczbę mandatów, jak choćby w Świętokrzyskiem, gdzie pomimo startu Kaczyńskiego z pierwszego miejsca, PiS stracił dwa mandaty. Politycy PiS tłumaczą się "tsunami frekwencyjnym" Politycy PiS, z którymi rozmawiamy, tłumaczą te zmiany "tsunami frekwencyjnym", którego nikt nie przewidział. - Wycisnęliśmy z kampanii tyle, ile było do wyciśnięcia. Po ośmiu latach rządów zmobilizowaliśmy prawie wszystkich naszych wyborców sprzed czterech lat, nie wiem, czy dało się zrobić więcej. Zmiotła nas frekwencja, która tym razem zadziałała na korzyść opozycji, a nie naszą jak w poprzednich wyborach - tłumaczy jeden z polityków PiS. - Wiem, że są opinie, że to my, atakując ciągle Tuska, ją nakręciliśmy, ale to bardziej skomplikowane. W końcówce kampanii ruszyła w internecie naprawdę ogromna kampania profrekwencyjna, finansowana przez rozmaite NGO-sy, nie partie. To były profesjonalne spoty, rozpowszechniane na masową skalę, musiały kosztować kilka milionów złotych. Widzieliśmy to i zastanawialiśmy się, jak to zadziała - dodaje. Inny wskazuje, że PiS mogło zdemobilizować swoich wyborców ciągłym mówieniem, jak to dobrze idzie kampania i jak wysokie partia ma poparcie w wewnętrznych sondażach. - Ten przekaz zadziałał odwrotnie, bo zmobilizował naszych przeciwników - przyznaje. - Choć tak właśnie było, bo jeszcze we wrześniu mieliśmy nawet dwucyfrową przewagę nad Koalicją Obywatelską. Wszystko posypało się przy aferze wizowej, na którą zareagowaliśmy zbyt późno i która uderzyła w nas mocniej, niż to przyznawaliśmy publicznie. Wtedy spadło i już się nie odbiło. Choć i tak do końca nasze wewnętrzne badania pokazywały więcej niż to, co finalnie dostaliśmy, bo nie przewidywały tak dużej frekwencji - tłumaczy.