Tylko w Interii: sześć komitetów, sześciu liderów, sześć wywiadów na wybory. W ramach akcji "Polska wybiera" publikujemy równocześnie sześć rozmów z czołowymi przedstawicielami sześciu komitetów wyborczych, które zarejestrowały kandydatów we wszystkich okręgach. Na finiszu kampanii liderzy komitetów opowiadają o swoich planach na zwycięstwo. Co przygotowali na ostatnią prostą? Jakub Szczepański, Interia: Z poniedziałkowego sondażu IBRiS dla "Wydarzeń" Polsatu wynika, że Konfederacja traci poparcie. Chce zagłosować na was 7,7 proc. ankietowanych, wcześniej ocieraliście się nawet o 10 proc. Skąd te wahania, spadki? Krzysztof Bosak, Konfederacja: - Na kilka dni przed wyborami mamy wielu niezdecydowanych wyborców. Są dwie partie, PiS i PO, które oderwały się od peletonu wyborczego. Do tego trzy ugrupowania, które rywalizują o trzecie miejsce na podium: Trzecia Droga, Konfederacja i Lewica. Biorąc pod uwagę błąd statystyczny sięgający 3 proc. i zróżnicowanie odczytów sondażowych, trudno przewidzieć, kto będzie wyżej. Przy podziale mandatów kolejność w wyborach ogólnopolskich ma jedynie znaczenie prestiżowe. Podział mandatów odbywa się w okręgach. W większości okręgów możemy mieć jednego, może dwóch posłów. Klub liczący 40 parlamentarzystów jest w naszym zasięgu. Powie pan, z czego wynika sondażowa utrata poparcia? - Mówimy o pewnej korekcie. Kilkunastoprocentowy szczyt sondaży Konfederacji trwał kilka miesięcy. Wzrosty odnotowaliśmy po pierwszej konwencji wyborczej w tym roku, na której wspólnie ze Sławkiem (Mentzenem - red.) ruszyliśmy z nową kampanią. Trendy zmieniły się gdzieś pod koniec wakacji. Nasi rywale zaadaptowali się do naszej nowej strategii. Przesunięcie środka ciężkości Konfederacji na ludzi ze średniego czy młodszego pokolenia i nieco bardziej umiarkowany przekaz zaskoczyły na początku naszych rywali. Kto właściwie jest waszym głównym przeciwnikiem? PiS? - W walce z Konfederacją każdy ma coś do ugrania. PiS i PO chcą zatamować odpływ swojego rozczarowanego elektoratu. Z Trzecią Drogą rywalizujemy o głosy centrowych wyborców. W przypadku Lewicy jesteśmy sparingpartnerem, z którym walka potwierdza sens ich istnienia. Deklarują, że będą powstrzymywać "brunatną" Konfederację. Krótko mówiąc: nie mamy na scenie politycznej przyjaciół, a wyłącznie ostrych rywali. Ostrzeliwujemy się na wszystkie strony i wzmacniamy swoją pozycję. Jeśli Konfederacja zostanie języczkiem u wagi, pan ma szansę na fotel marszałka? - Taka propozycja na czas powyborczy to jedna z koncepcji obecnych w naszych dyskusjach wewnętrznych. Nic w tej kwestii nie jest jednak postanowione. Na pewno nie będzie zakulisowych targów w zamian za inne stanowiska. Dla nas istotny jest program Konfederacji i zaufanie naszych wyborców. Żeby pan został marszałkiem, musielibyście się z kimkolwiek dogadać. Z kim jesteście w stanie? - Pyta pan o postawę innych partii politycznych, a one też mają prawo zaprezentować swoich kandydatów. Póki co, nie ma ani wyniku wyborów, ani kandydatów. Dyskusja, która mnie dotyczy, to pewna spekulacja, jedno z możliwych rozwiązań. W kontekście marszałka Sejmu potrzebujemy kogoś, kto szanuje powagę Sejmu, nie robi z parlamentu maszynki do głosowania. Czyli z PiS się nie dogadacie? - Nie, bo ich podejście do legislacji jest czysto instrumentalne. Traktują ją jako element wojny manewrowej z mediami, społeczeństwem i opozycją. Nie chcemy komisji zwoływanych po nocach czy wrzutek legislacyjnych. Gdybyśmy pracowali w innej firmie, to sposób zarządzania Sejmem przez PiS nazywalibyśmy otwarcie "mobbingiem". W takim razie, jaka jest wasza zdolność koalicyjna? - Jesteśmy nastawieni na wywrócenie stolika, a nie dogadywanie się. Prezentowanie swoich kandydatów do konkretnych funkcji państwowych jest elementem budowania perspektywy politycznej dla naszych wyborców. Pokazywaniem, że możemy zrobić wszystko inaczej, lepiej. Jeśli nie uda się dogadać, nastawiacie się na przedterminowe wybory? - Trudne pytanie, bo bez wyboru Marszałka Sejmu RP trudno może być o przeprowadzenie przedterminowych wyborów (to marszałek wyznacza termin - red.). Nie uprzedzajmy jednak faktów. Mówił pan o nieco bardziej "umiarkowanym przekazie" Konfederacji w kampanii... - Z niczego nie rezygnujemy. Mamy dwie płaszczyzny przekazu: treść i styl. Tej pierwszej nie zmieniliśmy. Proponujemy jednak styl dostosowany bardziej do XXI wieku. Prasy pan nie czyta? Co jakiś czas można się dowiedzieć, że Krzysztof Bosak i Sławomir Mentzen są "wściekli" po publicznych występach Janusza Korwin-Mikkego czy Grzegorza Brauna. Panowie zmienili styl? - Politycy, których pan wymienia, to dwa zupełne inne przypadki: pokoleniowo, zawodowo. Grzegorz Braun jest znacznie młodszy, pracował jako filmowiec. Janusz Korwin-Mikke to polityk i publicysta. Każdy z nich ma swoje niezaprzeczalne zalety, dzięki którym powstała Konfederacja: wyrazistość, pracowitość, odwaga. Powodują też kontrowersje. Chcemy, żeby wyborcy nas rozumieli, nie bali się. To przeciwnicy i lewicowe media mają czuć strach. Weźmy pod uwagę, że pana chwalą za publiczne występy, a później musi się pan tłumaczyć za kolegów. Nie uważa pan, że wystąpienia Grzegorza Brauna czy Janusza Korwin-Mikkego generują dla Konfederacji więcej kłopotów niż pożytku? - Całkowicie odcinamy się od wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego, które podważają sens ustalenia granicy wieku w Kodeksie karnym dla ochrony dzieci i młodzieży przed nadużyciami seksualnymi. Sam podczas tej kadencji zgłaszałem szereg propozycji zaostrzających prawo w tej sprawie. Nasze stanowisko jest bardzo jasne, nie znam ani jednej osoby w Konfederacji, która popierałaby podejście Korwin-Mikkego. Gdzie jest różnica między opinią lidera, bo tak często tłumaczycie te wypowiedzi, a stanowiskiem Konfederacji? - Stanowisko Konfederacji wyraża się w projektach, które zgłaszamy wspólnie, konferencjach prasowych i dokumentach programowych. Nigdzie nie znajdzie pan doniesień o tym, że Konfederacja jako całość podchwyciła najkontrowersyjniejsze wątki prezentowane przez Janusza Korwin-Mikkego. Wręcz przeciwnie. Wyobraźmy sobie, że wychodzi pan na konferencję prasową i opowiada o poparciu dla Władimira Putina. Chyba trudno byłoby się potem odciąć Konfederacji od takiego stanowiska Krzysztofa Bosaka? - Pierwszoplanowe role w kampanii Konfederacji odgrywamy obecnie Sławomir Mentzen i ja. A nie pan Janusz, który oddał przywództwo swojej formacji. Mówimy o starszym człowieku, który ma duży szacunek swoich sympatyków za 40 lat nieprzejednanej walki o wolność gospodarczą, walki z lewicą. Wiele osób szanuje go za konsekwencję w sprawach gospodarczych, co nie oznacza, że trzeba się z nim zgadzać we wszystkich sprawach. A nie traktujecie go trochę jak starszego pana, który załatwi wam poparcie? - Z czysto wyborczej perspektywy: Janusz Korwin-Mikke robi dobre indywidualne wyniki, ale w ogólnym bilansie jego obecność w Konfederacji wynika bardziej z dorobku i pozycji środowiskowej, niż z pozyskiwania nowych wyborców dla całego projektu. Grzegorz Braun słynie z kolei z kar finansowych. - Kary finansowe były bezpodstawne. Naprawdę? Widzieliśmy chociażby, jak wynosi choinkę z krakowskiego sądu. Bo mu się bombki nie spodobały. - Nie ma żadnej podstawy prawnej, żeby w sądach Rzeczpospolitej umieszczać symbole ideologiczne jakichś ruchów (chodziło o symbole mniejszości seksualnych i Unii Europejskiej - red.). Łukasza Szumowskiego, byłego ministra zdrowia, też by pan poszarpał podczas interwencji poselskiej w Instytucie Kardiologii? - Nie miałem dotychczas "przyjemności" natrafić w pracy na szefa jakiejkolwiek instytucji, który byłby nietrzeźwy. O ile się orientuję, były minister był badany alkomatem i niczego nie udało się udowodnić. - Nie wiem, jak tam było. Wyjaśnienie było proste: w trakcie interwencji poselskiej został, jak rozumiem, nakryty na nietrzeźwości w pracy. Nie wiem, jak bym się zachował w podobnej sytuacji. Na pewno warto trzymać nerwy na wodzy w najbardziej zaskakujących sytuacjach. To moja dewiza. Żaneta Nochowicz, Tomasz Stelmach czy Monika Jakulewicz - to tylko kilka nazwisk mniej znanych kandydatów Konfederacji. W mediach społecznościowych można znaleźć ich opinie o leczeniu raka czosnkiem, płaskiej Ziemi, wsparciu dla Władimira Putina czy bezpłodności powodowanej przez Wi-Fi. - Te nazwiska nic mi nie mówią. Brzmią jak kandydaci z końca list, nie mają najmniejszych szans na wejście do Sejmu. To wasi kandydaci czy nie? Macie nad tym jakąś kontrolę? - Nasze przywiązanie do swobody wypowiedzi daje Polakom gwarancję, że ludzie nie będą karani za poglądy jak na Zachodzie. Druga strona medalu to czasami wyrażanie poglądów głupich lub takich, z którymi się nie zgadzamy. Nie zgadzam się z wieloma spojrzeniami, również reprezentowanymi przez naszych kandydatów. Pewien osobisty dyskomfort to cena, którą trzeba zapłacić za swobodę wewnętrznej dyskusji. Ale pan nie wierzy w leczenie raka czosnkiem albo cytryną? - Nie wierzę. Nie słyszałem o takich pomysłach. Czasem jednak coś komuś pomoże, a nauka nie jest w stanie tego wyjaśnić. Byłbym powściągliwy w wyśmiewaniu różnych praktyk medycyny alternatywnej, jeśli nie są szkodliwe. Mówimy o wciskaniu ludziom kitu, a nie dawaniu nadziei. - Oszuści powinni być karani. Jeżeli jednak ktoś nie szkodzi innym, nie oszukuje ich, nie naciąga, to nie widzę powodu, by tego zakazać. Dziennikarze szukają czasem problemu nie tam, gdzie trzeba. Z jednej strony kandydaci z dalekich miejsc Konfederacji, z drugiej aktywni politycy wyłudzający wielkie pieniądze. Co do kandydatów, to czasem mamy do czynienia po prostu z ludźmi poczciwymi, którzy nie są osobami publicznymi i z niefrasobliwości wrzucili wpis o tym, co wydawało im się interesujące. Przekonuje pan, że kandydaci o kontrowersyjnych poglądach nie dostaną się z waszych list do Sejmu, bo wystawiliście ich na kiepskich miejscach. A co z Witoldem Tumanowiczem? To numer jeden w Chełmie, który opowiadał m.in. o rejestrowaniu homoseksualistów. - Witka Tumanowicza znam od kilkunastu lat. Jest sympatycznym, dobrym człowiekiem, który nie jest skłonny do nastawania na czyjekolwiek wolności. Wypowiedź sprzed dziewięciu lat, która padła na wiecu przeciwko działaniom organizacji LGBT, brzmi bardzo groźnie. Wiem jednak, że to była kpina z lewicy, postulatu tworzenia rejestru związków osób tej samej płci. To był chwyt retoryczny, sprowadzenie ich argumentu do absurdu. Ironia czy kpina jest jednak groźna dla polityka, bo po pozbawieniu jej kontekstu, może brzmieć już zupełnie poważnie. Na pewno ta wypowiedź była błędem z punktu widzenia budowania zaufania Polaków do nas. Karina Bosak, Dominika Korwin-Mikke, Bartłomiej Pejo (szwagier Janusza Korwin-Mikkego - red.) startują z waszych list. Kiedy ta informacja ujrzała światło dzienne, błyskawicznie pojawiły się oskarżenia o nepotyzm. Co pan na to? - Odrzucam ten zarzut. Osoby, które kandydują z naszych list, same wypracowywały sobie pozycje w naszych środowiskach. Wymienieni przez pana kandydaci mają za sobą wiele lat działalności społecznej lub politycznej. Nie znam ani jednej osoby umieszczonej na wyraźnie dobrym miejscu na liście, która trafiłaby tam z jakiegokolwiek innego powodu niż własna aktywność czy przekonania. Dominika Korwin-Mikke i Karina Bosak kandydują z dalszych miejsc, rywalizują z popularnymi mężczyznami. Chodziło o rywalizację i przyciąganie różnych wyborców. Nazwiska są bez znaczenia? - Oczywiście że nie, jest pewien handicap, widoczny już na starcie. Przy swoistej barierze medialnej, którą ciągle musimy pokonywać, korzystamy z rozpoznawalnych nazwisk. Ostatecznie zdecydują jednak wyborcy. Nie zapominajmy, że żadne miejsce na liście to nie jest pewniak. Nawet słabe jedynki już przegrywały. Chyba największym zaskoczeniem była rezygnacja Roberta Winnickiego. To dobrze, że zrezygnował? Czy faktycznie chodziło o powody zdrowotne? - Pomówienia rozpowszechniane przez znanego aktywistę LGBT, Barta Staszewskiego były przykładem niebywałej prowokacji. Zostały bardzo wyraźnie zdementowane przez Roberta Winnickiego po tym, jak już wycofał się z życia publicznego. To nikczemne, żeby obrzucać kogoś błotem, biorąc pod uwagę jego problemy natury zdrowotnej. Robert jest osobą niezwykle pracowitą i tak wywalczył sobie pozycję szefa partii, szefa sztabu i lidera medialnego. To ogromny stres, sam tego teraz doświadczam. Kiedy człowiek ma problem ze zdrowiem, kochającą żonę, dwóch fajnych synów i większość życia przed sobą, trzeba postawić sobie pytanie: lepiej spokojniej żyć dalej czy kontynuować karierę i się narażać? Robert wybrał roztropnie, a czas pokaże, co z jego powrotem. Jaki jest wasz stosunek do wojny w Izraelu? - To nie jest nasza wojna. Potępiamy zbrodnie na cywilach, ale nie ma powodu, żeby brać którąkolwiek ze stron, angażować się w ten konflikt. Polski nie łączą żadne specjalne relacje ani z Izraelem, ani z Palestyną. Jeśli chodzi o Izrael, mamy za sobą szereg obraźliwych wypowiedzi, dwa lata nie mamy już tam ambasadora, relacje są napięte. Takie gesty jak wystawianie flagi izraelskiej przed Senat przez Tomasza Grodzkiego czy nazywanie państwa izraelskiego przyjaciółmi lub sojusznikami przez prezydenta Andrzeja Dudę uważamy za wyraz braku poczucia własnej godności. Czytaj pozostałe wywiady Interii: Premier Mateusz Morawiecki: Po wyborach grozi nam scenariusz bułgarski Rafał Trzaskowski: Prezydent Duda ma szansę na naprawienie swoich błędów Szymon Hołownia: My z Władkiem myślimy 50 lat do przodu Robert Raczyński: Nie opłacają nas ani kosmici, ani PiS Adrian Zandberg: Nie mam zamiaru wchodzić z brunatnymi do rządu ----- TWÓJ GŁOS MA ZNACZENIE. Dołącz do naszego wydarzenia na Facebooku i śledź aktualne informacje w trakcie kampanii wyborczej!