Największą polską reprezentację w Parlamencie Europejskim ma PiS, które po zwycięstwie w ostatnich wyborach zgarnęło 27 mandatów. Numerem dwa, zupełnie jak na krajowym podwórku, jest Platforma Obywatelska z 16 eurodeputowanymi. Niezależnie od niesnasek czy politycznych podziałów, wszystkich działaczy łączy jedno: jako europosłowie mogą liczyć na te same przywileje. Co składa się na wynagrodzenie europarlamentarzysty? Tylko "goła" pensja wynosi 7647 euro, czyli 35 788 zł netto. Do tego trzeba doliczyć: diety dzienne w kwocie 338 euro (1578,46 zł - red.) za każdy dzień obecności posła w Brukseli bądź Strasburgu, a warunkiem ich otrzymania jest wyłącznie podpis. Dużo? To wcale nie koniec! Do wpływów eurodeputowanych trzeba doliczyć miesięczne diety "z tytułu kosztów ogólnych" opiewające na 4 778 euro, a więc 22 313 zł. Europosłowie mogą liczyć też na zwrot dwóch trzecich za poniesione koszty medyczne, odprawę przejściową, zwrot kosztów podróży, samochody służbowe, a także euroemeryturę. Tylko przy zsumowaniu diety na prowadzenie biur i asystentów oraz wynagrodzeń, eurodeputowany inkasuje miesięcznie 58 101 zł. O kulisach wzbogacania się europosłów pisał w swojej książce "Parlament Antyeuropejski" Marek Migalski, który sprawował mandat w Brukseli w latach 2009-2014. Nasi rozmówcy z Parlamentu Europejskiego wskazują, że od czasu wydania publikacji niewiele się zmieniło. "Ile więc tygodniowo można otrzymać z tytułu diet? Proste - ponad 5 tys. euro (obecnie 23 350 zł - red.). Należy uwzględnić także dietę piątkową, którą można uzyskać podpisując się o godz. 07:01. Czy to legalne? Absolutnie! Czy trzeba wówczas zostać w PE do godz. 11? W żadnym wypadku!" - czytamy na stronach "Parlamentu Antyeuropejskiego". A dalej: "Kolega z poprzedniego turnusu (czyli kadencji) opowiadał mi, jak w piątkowy ranek pod pokoikiem z listą obecności ustawiał się spory ogonek polskich eurodeputowanych, którzy chcieli jak najszybciej złożyć swój podpis, wsiąść do taksówki i dotrzeć na lot o... godz. 8 do Warszawy! (...) W tym celu należało już przed godz. 7 wynająć taksówkę, która stała gotowa do startu przed wejściem do Parlamentu Europejskiego". "Będziemy tam, gdzie wyznaczy nas Kaczyński" Tymczasem w polskich mediach co jakiś czas pojawiają się informacje dotyczące powrotu europosłów do Polski przed wyborami parlamentarnymi. Głośne nazwiska miałyby wzmocnić listy, bo jak podkreślają politycy, "to najważniejsze wybory po 1989 roku". Raz po raz słychać, że listy PiS i PO mogą wzmocnić m.in. Beata Szydło, Joachim Brudziński, Bartosz Arłukowicz i Radosław Sikorski. To niewątpliwie zawodnicy wagi ciężkiej naszej sceny politycznej, którzy w poprzednich wyborach notowali znakomite wyniki. Tym razem znów mieliby uwieść polskich wyborców. Nie da się jednak wykluczyć, że partyjni liderzy sięgną po więcej osób. Dlatego zapytaliśmy o ewentualny start różnych europosłów. Anna Zalewska, była minister edukacji: - Mam nadzieję, że kierownictwo partii widzi, że jestem bardzo aktywnym eurodeputowanym. Jesteśmy do dyspozycji partii, ale mamy znakomitych kolegów w Polsce, którzy też wiedzą, w jaki sposób myśleć o naszej ojczyźnie - tłumaczy. - Wiedzą też, co trzeba zrobić w kampanii wyborczej. Jako eurodeputowani jesteśmy z nimi, uczestniczymy w ich trasie. Absolutnie wspieramy się nawzajem. Ale jak pan wie, jesteśmy taką organizacją, że jeżeli ktoś uzna, że mamy podjąć inne zadania, to takie decyzje podejmiemy - dodaje. Parlamentarzystka podkreśla, że już raz zrezygnowała z mandatu europosłanki. Ten przypadł jej po Dawidzie Jackiewiczu, który odszedł z Brukseli, żeby zostać polskim ministrem finansów. Zalewska dostała wówczas propozycję nie do odrzucenia i zajęła się reformą edukacji. Prośby partii nie mogą bowiem pozostać bez odpowiedzi. - Kierunkowe decyzje jeszcze nie zapadły (w sprawie startu europosłów w wyborach krajowych - red.). Zresztą, nie zapadły żadne decyzje dotyczące list ani podobnych kwestii. Poczekajmy - apeluje europoseł PiS Karol Karski. Gdy pytamy go o sprawy finansowe zastrzega: - To kompletnie nie jest ta kategoria. Każdy z nas będzie tam, gdzie go wyznaczy Jarosław Kaczyński, tam gdzie się może najbardziej przydać. Jak słychać w kuluarach, eurodeputowani z PiS wcale nie palą się do startu w wyborach nad Wisłą. - Większość z nas nie chce startować, broni się przed tym rękami i nogami ze względu na profity finansowe. Wszystko zależy od oferty, ale PiS wciąż się nad nią zastanawia - zdradza nam jeden z działaczy Zjednoczonej Prawicy. - Przykładowo: Beata Szydło nie chce startować, ale gdyby dostała na papierze zapewnienie, że będzie premierem albo kandydatem na prezydenta, to pewnie poważnie by się zastanowiła - twierdzi. "Co partia uzna za konieczne" Choć na krajowym podwórku dzieli ich wiele, w Platformie Obywatelskiej powtarzają się podobne argumenty. "Decyzje nie zapadły, poczekajmy, jesteśmy gotowi pomóc" - powtarzają kolejni politycy. Najczęściej w kontekście wyborczej batalii w Polsce padają nazwiska Bartosza Arłukowicza i Radosława Sikorskiego. - Bardzo lubię moją obecną pracę i uważam, że jestem w niej optymalnie wykorzystywany, ale oczywiście zrobię, to, co partia uzna za konieczne, żeby wygrać wybory i odsunąć PiS od władzy - kilka dni temu deklarował Interii Radosław Sikorski. Nie wszyscy są jednak na tyle wylewni: - Nie dam się namówić na rozmowę. Pomysł jest dobry, bo trzeba wygrać wybory - przekazał nam Janusz Lewandowski z PO. - Proszę kontaktować się z tymi, których już wywołano publicznie. Nic więcej nie powiem - zbył nas polityk. Przekonanie o tym, że znani europosłowie powinni startować w polskich wyborach nie jest odosobnione. - Niech europosłowie dalej próbują swoich sił w kampanii wyborczej. Za jedną pełną kadencję przypada 1800 euro emerytury. Oprócz tego trzeba doliczyć gażę i 300 euro dziennie diety za pobyt. Ale trzeba spojrzeć na sprawę nie tylko przez pryzmat pieniędzy - komentuje Bogusław Sonik z PO, poseł który w Parlamencie Europejskim spędził trzy kadencje. - Politycy w PE są straceni dla polskiej polityki, bo niewiele wnoszą. PE to swego swego rodzaju złota klatka. Bierzesz duże pieniądze i nic z tego nie wynika dla twojej aktywności politycznej. Szczególnie młodzi, aktywni powinni wyzwolić się z tego zniewolenia - radzi. Wniosek jest jeden: politycy Platformy popierają pomysł skorzystania ze znanych nazwisk, jednak czynni europosłowie twardo stąpają po ziemi i bronią swoich brukselskich mandatów. Ile stracą polscy europosłowie? Chociaż zarówno liderzy PiS jak i PO zamierzają sięgnąć po europarlamentarzystów, wiadomo już o obwarowaniach w przypadku ugrupowania Donalda Tuska. Jak już pisaliśmy, start w wyborach do Senatu zamyka drogę w kolejnym wyścigu wyborczym o Parlament Europejski. Dlatego kandydaci muszą się dwa razy zastanowić, o jaki mandat zamierzają walczyć. W grę wchodzi jednak czysta kalkulacja wyborcza. Dlaczego? Gdyby dany polityk opozycji zdecydował się zrezygnować z mandatu senatorskiego, dojdzie do wyborów uzupełniających. A te można zawsze przegrać. W przypadku izby niższej miejsce świeżo upieczonego europosła zajmie kolejny kandydat na liście. Dlatego - jeśli którykolwiek z kandydatów PO myśli o powrocie do Brukseli - będzie ubiegał się o mandat poselski. Trzeba jednak pamiętać, że w przypadku decyzji czy przymuszenia do startu w wyborach parlamentarnych, europosłowie z obydwu stron barykady będą musieli chwycić się za kieszenie. Bieżąca kadencja Parlamentu Europejskiego dobiegnie końca w maju 2024 r., zaś w Polsce, zgodnie z ustawowym terminem, posłowie zmienią się już w połowie listopada tego roku. Z kadencji w Brukseli przepadnie więc pół roku sowitych wynagrodzeń. Milion w pół roku Tylko z tytułu samych wypłat i diet, przez sześć miesięcy, każdy z europosłów straci po 348,6 tys. zł. Do tego pieniądze przeznaczone na godny pobyt, czyli diety: jeśli dany poseł będzie pobierał środki przez jeden miesiąc, zarobi ponad 31,5 tys. zł. Przyjmując taką stawkę na pół roku, wychodzi niecałe 190 tys. zł. Łącznie mamy więc ponad pół miliona. To prawdopodobnie znacznie zaniżona kwota, bo w tym prostym wyliczeniu nie bierzemy pod uwagę choćby zwrotu kosztów dojazdu, czy darmowego transportu przysługującego europosłom. Udział w polskiej kampanii przekłada się na jeszcze jedną stratę: biorąc pod uwagę, że euroemerytura jest wyliczana po każdym pełnym roku kadencji, nasi eurodeputowani ze stażem jednej kadencji stracą też na tym świadczeniu. Po 63. roku życia będą pobierać nie 6 262 zł, a 5 010 zł. No i spadną wysokości ich odpraw. Zamiast 178,9 tys. zł, będzie im przysługiwać "ledwie" 143 152 zł. "Jeżeli były poseł do PE zdobędzie mandat w innym parlamencie lub obejmie urząd publiczny, wynagrodzenie otrzymywane z tytułu pełnienia nowej funkcji odejmuje się od odprawy przejściowej" - zastrzega Parlament Europejski. Nasi rozmówcy z Europarlamentu wskazują, że gra toczy się o dużo wyższą stawkę. Według wyliczeń samych europosłów, w pół roku są w stanie wyciągnąć z Brukseli nawet milion złotych. - Polityka to niepewna dziedzina. A milion to jak wygrać w totka - usłyszeliśmy. Łukasz Szpyrka, Jakub Szczepański