Ale czy taki obrót spraw - owo definitywne zwycięstwo Rosjan - warto rozpatrywać w kategoriach realnego zagrożenia? Patrząc na bieżące możliwości armii rosyjskiej - nie. Machina wojenna Putina nie jest w stanie zniszczyć sił zbrojnych Ukrainy i narzucić okupacji całemu krajowi. Wiele wskazuje na to, że właśnie obserwujemy szczyt wydolności zarówno militarnych jak i gospodarczych Rosji. Tymczasem Ukraina twardo się broni, a rosyjskie zyski terytorialne są mniej niż symboliczne. Policzalna i nieprzewidywalna Po co więc zawracać sobie głowę wizją "Ruskich u bram"? A po to na przykład, by podkreślać zasadność dalszej pomocy Ukrainie i scalać wokół tego projektu szerszą koalicję. Przekonanie o konieczności wspierania Kijowa nie zostało dane raz na zawsze. Nawet Polacy - wciąż wybitnie proukraińscy - nie mają już w sobie takiego zapału dla podtrzymywania ukraińskiego wysiłku wojennego, bo "ile można?" i "ile to kosztuje?". No i jest też wymóg uwzględnienia małorealistycznych scenariuszy - wynikający choćby z intelektualnej uczciwości (ale nie tylko, o czym piszę w dalszej części tekstu). Ostatecznie mówimy o wojnie, która mimo policzalnego i mierzalnego charakteru, cechuje się również istotną dozą nieprzewidywalności. Trudno mi teraz wskazać zmienne, które mogłyby doprowadzić do gwałtownego załamania się ukraińskiej operacji obronnej, ale definitywnie wykluczyć takiego scenariusza nie potrafię. A zatem co by było, gdyby? Poczucie zagrożenia Nie, nie wierzę w to, że armia Putina w następnym kroku wtargnęłaby do Polski. Mówiąc wprost, Rosjanie są na to (na konflikt z NATO) za słabi - i zapewne już zawsze będą. Ale są dość silni - i byliby tacy po ewentualnym zwycięstwie nad Ukrainą - by podtrzymywać poczucie zagrożenia kolejną wojną. Oczywiście, mogą to robić już teraz - i w ograniczonym zakresie robią - mają bowiem do nas dostęp z północy, z obwodu królewieckiego, i częściowo ze wschodu, z Białorusi. Ale Ukraina absorbuje potencjał Rosji do tego stopnia, że odbiera wiarygodność jej pogróżkom. By te miały bardziej "wiążącą moc", przy granicy musi stać wojsko. Jeśli tego wojska będzie sporo, sama granica zaś znacznie dłuższa, wówczas łatwiej przyjdzie Rosjanom straszyć. Straszenie Polaków i społeczności międzynarodowej niechybnie przyniosłoby negatywne skutki. Niepewność egzystencjalna napędziłaby emigrację - wewnętrzną i zewnętrzną - wygasiła istotną część aktywności ekonomicznej na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej, ba, status Polski jako kraju wysokiego ryzyka oznaczałby skokowy spadek zagranicznych inwestycji i wycofanie dużej części dotychczasowego kapitału. Inicjowany przez Moskwę kryzys migracyjny, z którym mamy do czynienia przy granicy z Białorusią, dotknąłby kolejne obszary Rzeczpospolitej. Zmusiłby służby do jeszcze większego wysiłku organizacyjnego, państwo zaś do kolejnych inwestycji w graniczne zabezpieczenia. Spadająca jakość życia A przecież nie byłyby to jedyne dodatkowe koszty. Kilkanaście dni temu rząd zapowiedział realizację programu "Tarcza Wschód", który przewiduje budowę umocnień i przeszkód terenowych przy granicy polsko-rosyjskiej i polsko-białoruskiej. Ma to potrwać trzy lata i kosztować 10 mld zł. No to teraz wyobraźmy sobie, że "Tarcza..." musi objąć kolejne obszary i że nie mamy komfortu w postaci dużej ilości czasu, bo "Rosjanie już tu są". Ich obecność, groźny i bardziej niekorzystny układ granic wymuszałby pośpiech także w innych obszarach związanych z bezpieczeństwem. Sporo ostatnio kupujemy, przezbrajając wojsko w lepszej jakości sprzęt, ale dekady zaniedbań i zakres koniecznej modernizacji sprawiają, że mamy armię "w proszku". Starego sprzętu posłanego do Ukrainy już nie ma, nowego w dużej mierze jeszcze nie ma. Mozolnie odbudowujemy zdolności przemysłu obronnego, nadal pozwalając sobie na finansowanie innych przedsięwzięć kosztem zbrojeniówki. W omawianym scenariuszu wydatki publiczne inne niż obronne zostałyby w istotnej mierze ograniczone. Odczuwalna jakość życia Polaków bez wątpienia by spadła. Dmuchanie na zimne Wielu młodych trafiłoby w kamasze. Wojna w Ukrainie pokazuje, jak istotne jest posiadanie licznych rezerw. Polska ich nie ma, bo 16 lat temu zawiesiliśmy zasadniczą służbę wojskową. Co jakiś czas mówi się o konieczności przywrócenia tego obowiązku, lecz politykom brakuje odwagi i woli. Polacy w większości nie chcą brać na siebie takiego zobowiązania - dlatego kończy się na słowach. W realiach "Ruski u bram" na grymaszenie w temacie "zetki" nie byłoby miejsca. A to ledwie niektóre niedogodności. Ktoś mógłby stwierdzić, że po co je akceptować, skoro prawdopodobieństwo wojny z Rosją i tak byłoby nikłe. Pozwólcie, że sięgnę do pewnej analogii. Otóż z ryzykiem wojny jest jak z ryzykiem katastrofy lotniczej - nawet jeśli jest niskie, bliskie zeru, to i tak - z uwagi na ewentualne skutki - należy traktować je bardzo poważnie. Wypadki lotnicze zdarzają się rzadko, ale w ich efekcie ginie mnóstwo ludzi. Podobnie z wojnami. Więc nie byłoby (i nie jest!) żadną fanaberią "dmuchanie na zimne", zabezpieczanie się, zbrojenie czy fortyfikowanie. Marcin Ogdowski ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!