Tekst po raz pierwszy ukazał się 31 października 2022 roku. Przypominamy go w ramach cyklu "Najciekawsze 2022". 18 listopada w Polsce obchodzimy Dzień Kolejarza. W 1632 roku wydano w ten dzień Biblię gdańską, a 23 lata później w czasie potopu szwedzkiego rozpoczęło się oblężenie Jasnej Góry. Datę 18 listopada 2020 roku dzieliło 27 dni od ogłoszenia wyroku Trybunału Konstytucyjnego, uznającego aborcję wykonywaną z powodu "ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu" za niezgodną z ustawą zasadniczą. Osiem dni od publikacji przez Watykan raportu dotyczącego szokujących ustaleń wobec kardynała Theodore'a McCarricka. 18 listopada 2020 roku przestałem być członkiem Kościoła katolickiego. Przynajmniej formalnie. Ostatnie wymienione przeze mnie wydarzenia znacząco wpłynęły na moją decyzję o wystąpieniu ze wspólnoty Kościoła, czyli apostazji, którą przypieczętowałem osobistą wizytą w kancelarii parafii rzymskokatolickiej Wniebowstąpienia Pańskiego na warszawskim Ursynowie. Bynajmniej nie była to decyzja powzięta pod wpływem impulsu. Natomiast samo dokonanie apostazji okazało się bardzo łatwe - sam byłem zaskoczony jak, nomen omen, demonizowana jest procedura odejścia od Kościoła. Zanim jednak do tego doszło, można by sądzić, że byłem przykładnym katolikiem i nic nie zwiastowało przeze mnie rewolty wobec religijnych dogmatów. Zapewne daleki krewny mojego ojca, który 8 maja 1959 roku został mianowany osobistym spowiednikiem papieża Jana XXIII, przewraca się teraz w grobie. Dobre "złego" początki Oto ja, ochrzczony, komunikowany i bierzmowany, pewnego dnia postanowiłem wszystko to wymazać ze swojego życia i zacząć z "czystą kartą". Nic bardziej mylnego. Wcześniejszych sakramentów nie da się przekreślić ani usunąć. Po pierwsze jest to część mnie, ważne rozdziały w moim życiorysie, a po drugie - zgodnie z zasadą "semel catholicus, semper catholicus" (raz katolik, zawsze katolik) zawartą w preambule Dekretu Ogólnego Konferencji Episkopatu Polski w sprawie wystąpień z Kościoła, apostazja nie jest ostatecznym aktem, ponieważ według Watykanu chrztu nie można "cofnąć". Dlaczego więc to zrobiłem? Od początku. Jako dziecko chodziłem co tydzień do kościoła na mszę - czasem z rodzicami, czasem sam. Oczywiście - jak każde normalne dziecko - uważałem to za jeden z mniej przyjemnych obowiązków. Mimo wszystko chciałem to sobie jakoś urozmaicić, np. zabierając na nabożeństwa stare mszalniki i czytając je w napadach nudy. Zawsze jednak patrzyłem na rozmodlone i senne twarze z dystansem, nie rozumiejąc wielu słów z modlitw ani gestów wykonywanych przez księdza i powtarzanych przez wiernych. W szkole podstawowej chodziłem na religię. Szło mi nawet bardzo dobrze, starałem się mieć na cenzurce dobrą ocenę również i z tego przedmiotu. W klasie było kilku ministrantów, sam też chciałem nim zostać. To był rodzaj koleżeńskiej grupy, która po mszy często się spotykała i spędzała wspólnie czas. Moja mama uznała jednak, że nie jest mi to potrzebne, a zimą "mogę się tylko przeziębić". Pamiętam, że przystąpienie do pierwszej komunii świętej kojarzyło mi się raczej z wizytą rodziny, uroczystym obiadem w lokalnej restauracji i masą prezentów (komunijny rower - górala z 21 biegami i "rogatą" kierownicą mam do dzisiaj). Pierwszą spowiedź też pamiętam - miałem ze sobą karteczkę z wypisanymi grzechami, żebym ich nie zapomniał. Gdy zobaczył to ksiądz, zostałem dość surowo pouczony, że "powinienem nauczyć się formułki na pamięć" i "jeżeli jeszcze raz zobaczy, że korzystam ze ściągi, to nie udzieli mi rozgrzeszenia". Zdarzyło się, że jako młody harcerz, którym przez krótki czas byłem (w miejscowości, w której dorastałem, nie było zbyt wiele zajęć poza szkołą, by nie umrzeć z nudów), pełniłem wartę przy Grobie Pańskim w Wielki Piątek. W liceum brałem nawet udział w konkursie na znajomość twórczości Jana Pawła II, ale wciąż nie znam odpowiedzi na większość zadanych na nim pytań. Z paczką znajomych wybraliśmy się też na Pola Lednickie, gdzie ubrani w prześcieradła braliśmy udział w czymś, co można nazwać "religijnym Woodstockiem". Chodzi o Ogólnopolskie Spotkanie Młodych Lednica 2000 z przejściem przez wielką Bramę Rybę. 7 sierpnia 2004 roku wręczałem kwiaty nowemu biskupowi koszalińsko-kołobrzeskiemu Kazimierzowi Nyczowi (późniejszemu kardynałowi i arcybiskupowi metropolicie warszawskiemu) podczas ingresu do katedry w Koszalinie. Jeszcze na studiach zdarzało mi się chodzić do kościoła w niedziele, ale sporadycznie - przeważnie z przyzwyczajenia. Nie widziałem w tym głębszego sensu. Możliwość rozgrzeszenia z każdego grzechu, tłumy spowiedników okupujących konfesjonały przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem, hipokryzja wiernych, pycha i odrealnienie wysoko postawionych w kościelnej hierarchii księży, a przede wszystkim pedofilskie skandale i radykalne stanowisko Kościoła wobec tak fundamentalnych dla mnie spraw, jak chociażby kwestia związków par jednopłciowych czy możliwość decydowania o własnym ciele, przelały czarę goryczy. Zaczęło się od kłamstwa. Z tego grzechu już się nie wyspowiadam Dlatego jesienią 2020 roku postanowiłem po raz pierwszy wpisać w internetową wyszukiwarkę frazę, która od kilku tygodni zaczęła coraz częściej pojawiać się dyskursie publicznym. "Apostazja". Po wpisaniu tego słowa najwyżej na stronie wyników wyskakuje serwis apostazja.info - to pigułka najistotniejszej wiedzy o tym, jak krok po kroku przejść cały proces. Na początku spanikowałem, przytłoczony lawiną paragrafów i informacji. Jak potem się okazało, niesłusznie. Na wstępie dowiedziałem się, że teraz jest łatwiej wystąpić z Kościoła niż jeszcze kilka lat temu. Wcześniej potrzebowałbym dwóch świadków i dwóch wizyt na plebanii. Wciąż jednak musiałem: 1) zdobyć świadectwo chrztu; 2) uzasadnić swoją decyzję; 3) wybrać się osobiście na plebanię i spotkać oko w oko z księdzem, który na pewno będzie starał się odwieść mnie od tego pomysłu. Cieszył za to fakt, że za usługę apostazji nic nie muszę płacić. Jako że dzielę ze swoją żoną (ślub cywilny, rzecz jasna) poglądy na temat wiary, postanowiliśmy zabrać się za to razem. Problemem było jedynie uzyskanie odpisu z aktu chrztu z mojej macierzystej parafii, oddalonej pół tysiąca kilometrów od stolicy, gdzie obecnie mieszkam. Długo zbierałem się, by zadzwonić do proboszcza. - Tak? - usłyszałem głos w słuchawce. Przez moment zamarłem: jak rozpocząć rozmowę? "Dzień dobry" czy "Niech będzie pochwalony"? Z nerwów przeszedłem od razu do rzeczy. - Chciałbym prosić o zaświadczenie o chrzcie - powiedziałem dosyć oschle. - Rozumiem. W jakim celu? - zapytał ksiądz. Szczerze? Zgłupiałem. Ćwiczyłem tę rozmowę wiele razy, ale miałem pustkę w głowie. - Wspólnie z ż... wybranką przygotowujemy się do sakramentu małżeństwa - skłamałem. Bałem się, że gdybym wyznał prawdę, mogłyby być problemy. - Dobrze, proszę wysłać mi SMS-em adres, pod który ma dojść pismo - odrzekł duchowny. Nie sądziłem, że pójdzie tak łatwo. Kamień z serca, najtrudniejsze za mną. Po kilku dniach w skrzynce pojawiła się koperta z aktem chrztu. Teraz musiałem już "tylko" zebrać myśli i racjonalnie umotywować moją wolę wystąpienia z kościelnej wspólnoty. Na wcześniej wspomnianej stronie mogłem zapoznać się z przykładową treścią oświadczenia, które w trzech kopiach miałem złożyć w parafii zamieszkania. Oprócz swoich danych, aby dokument był ważny, powinienem podać "wyraźną informację o woli wystąpienia z Kościoła", umotywować ten czyn oraz potwierdzić, że robię to świadomy konsekwencji i bez przymusu. Nie powinno też zabraknąć daty i miejsca chrztu, którego akt dołączyłem w załączniku oświadczenia. Dzięki wskazówce z internetu unikałem użycia w piśmie zwrotu "apostazja", ponieważ w oficjalnym rozumieniu tego słowa przez Naczelny Sąd Administracyjny znaczy ono porzucenie wiary, ale niekoniecznie jest tożsame z wystąpieniem z Kościoła. Poza tym może niepotrzebnie rozdrażnić księdza, na którego biurko położę dokument. A chciałem uniknąć niepotrzebnych spięć. W środę 18 listopada, wyposażeni w stosowne akty i oświadczenia oraz dowody osobiste i niezmąconą wolę, wybraliśmy się z żoną do parafii zamieszkania, czyli tej, której dzwony budzą nas w każdą niedzielę rano (jak to na Ursynowie). Wcześniej na spotkanie trzeba było się wstępnie umówić. Ksiądz proboszcz ma dyżur raz w tygodniu - w środę rano i to tylko przez dwie godziny. Żeby więc złożyć dokument osobiście, musiałem wziąć na ten dzień wolne. Trudno, apostazja warta jest mszy. Znaczy, poświęceń. Słowo się rzekło i stało się aktem W parafialnej kancelarii byłem tuż po godz. 9. Nie byłem pierwszy tego dnia do załatwienia sprawy. Siedząca w pokoju obok (czekało się na korytarzu) siostra zakonna poinformowała nas, że u proboszcza ktoś już jest. Znowu głupio było się witać cywilnym "dzień dobry" - w takich przypadkach już na wstępie zawsze zniechęcałem do siebie osoby duchowne, które patrzyły na mnie ze zdziwieniem zmieszanym z politowaniem. Oczekiwanie na przyjęcie trwało około 10 minut. Proboszcz przywitał nas w maseczce (trwała epidemia, a z nią obostrzenia, nakazujące zakrywanie ust i nosa nie tylko w pomieszczeniach, ale też na ulicy). Nie byłem w stanie ocenić, w jakim jest humorze. Na początku spotkania było trochę niezręcznie. Żona patrzyła na mnie, ja na nią. Potrzebowaliśmy paru sekund, by zacząć. - Jesteśmy tu po to, by wystąpić z Kościoła katolickiego - odrzekłem, niezgrabnie wyjmując podpisane przeze mnie oświadczenie ze specjalnie dobraną czcionką, przypominającą maszynopis. Wyciągnąłem też z portfela dowód osobisty. - Wspólnie podjęliśmy tę decyzję - dodała moja żona. Zapadła cisza. Ksiądz wziął dokument do ręki, czytając go w ciszy. Co chwilę podnosił wzrok, patrząc na mnie. - Pan nie jest z naszej parafii? - spytał patrząc na mnie. - Nie, mieszkam tu z żoną od kliku lat - wyjaśniłem. - I nie chodzicie do kościoła, tak? - dopytywał duchowny. - Nie. Tak jak napisaliśmy w oświadczeniu - powiedziałem zgodnie z prawdą. - I wiecie, że pozbywacie się prawa do katolickiego pogrzebu? A co na to rodzina? Rozmawialiście z rodzicami? - nie dawał za wygraną proboszcz. Byłem na to przygotowany. Wiedziałem, że ksiądz przyjmując przyszłych apostatów jest zobowiązany przekonać niewierzących do pozostania w Kościele. Nie chciałem wchodzić w dyskusję. Chciałem za to jak najszybciej opuścić to pomieszczenie. - Wszyscy zainteresowani zostali powiadomieni i zaakceptowali nasz wybór. Jesteśmy pewni tej decyzji - potwierdziłem. - Teraz dużo osób tak robi, taka moda... - skwitował ksiądz. - A widzieliście może taki film na YouTubie (niestety tytułu już nie pamiętam, ale coś o wierze, grzechu, diable itp.), obejrzyjcie, warto - polecił nam, przeczuwając jednak, że te owieczki są stracone na dobre. Całość trwała może 15 minut. Po zapoznaniu się z oświadczeniami woli o wystąpieniu ze wspólnoty wiernych, sprawdzeniu dowodów osobistych i podpisaniu przez proboszcza dokumentów potwierdzających ich przyjęcie, ksiądz zrobił jeszcze jedną rzecz. - Adres się zgadza, jest aktualny? - zapytał, mając na myśli miejsce, w którym mieszkamy. Po skinieniu przeze mnie głową wstał, odwrócił się i sięgnął ręką w stronę półki z opasłymi skoroszytami, na których widniały numery ulicy, gdzie znajdował się nasz budynek. Wyjął jeden z nich, rozłożył na biurku, wziął linijkę, długopis i pociągnął długą linię, wykreślając mój adres z listy osób odwiedzanych podczas "kolędy", czyli wizyty duszpasterskiej w mieszkaniu. Dziwne, bo do tej pory nikt po kolędzie do nas nie chodził. O 9:30 było już po wszystkim. Wyszliśmy z żoną na zimne powietrze z nieopisanym uczuciem ulgi i wciąż jeszcze drżąc z emocji. Ten akt był mi potrzebny głównie po to, aby zamknąć pewien niedokończony rozdział, którego kontynuacja wydawała się bezcelowa. Moment, w którym opuściliśmy próg kościoła pw. Wniebowstąpienia Pańskiego na Ursynowie, a właściwie należące do niego budynki mieszkalno-administracyjne (założenie całego kompleksu przypomina skrzyżowanie sarkofagu w Czarnobylu z zamkiem w Malborku), był przełomowy. Nareszcie mogłem mówić o sobie "apostata". Po dwóch latach od złożenia dokumentów moje przekonanie o słuszności tamtej decyzji tylko się umocniło. Wyznanie Dawida Podsiadły o chęci opuszczenia katolickiej wspólnoty znów sprawiło, że o apostazji zaczęło się głośno mówić. Ale równocześnie podjęto kolejną dyskusję o konieczności zmian w skostniałej instytucji Kościoła w Polsce. Przy czym to tylko efekt uboczny. Postępująca laicyzacja w kraju nie staje się, a jest faktem. Pomimo braku rzetelnych i oficjalnych danych na temat liczby odchodzących wiernych (w 2010 roku Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego zaprzestał śledzenia tych danych), wiadomo o coraz mniejszej liczbie wstępujących do seminariów, co skutkuje m.in. zamykaniem placówek i przenoszeniu filii do większych miast. O skali zjawiska apostazji w Polsce może też świadczyć interaktywna mapa, na której widoczne są parafie zgłaszane przez internautów wraz z opisem wrażeń dotyczących przejścia przez całą procedurę (mapaapostazji.pl). Według niej do 26 października 2022 roku wypełniono 2,6 tys. formularzy w 1,6 tys. parafii. Zdecydowana większość, bo aż 77 proc. świeżo upieczonych apostatów uznało, że wypisanie z Kościoła przebiegło "łatwo". Jako apostata z dwuletnim stażem zgadzam się z tym - oficjalne porzucenie wiary i wystąpienie z Kościoła połączone z ekskomuniką było prostsze, niż sądziłem. I daje dużo więcej satysfakcji niż bezwiedne trwanie w instytucji, z którą ostatecznie więcej mnie dzieli, niż łączy. Mógłbym powiedzieć nawet więcej - powołując się na bohatera "Dżumy" Alberta Camusa - wierzę, że można być świętym bez Boga. A na pewno warto być przyzwoitym. Bez względu na to, co nas czeka po śmierci.