Dyplomacja w piaskownicy
Bomba wybuchła w środku długiego weekendu, gdy prezes PiS Jarosław Kaczyński wezwał do bojkotu ukraińskiej części Euro 2012 i zasugerował, że rząd Donalda Tuska powinien zrobić to samo.
Według Kaczyńskiego ukraińskie władze łamią prawa człowieka, brutalnie traktując Julię Tymoszenko, odbywającą karę więzienia w Charkowie. Były premier RP przyłączył się tym samym do apelu innych polityków, głównie niemieckich, którzy zaproponowali przeniesienie meczów zaplanowanych na Ukrainie do innych krajów: Polski lub Niemiec. Jego postulat szedł dużo dalej niż zapowiedzi np. szefa Komisji Europejskiej, José Manuela Barroso, a także premierów Holandii czy Austrii, którzy jako formę protestu wybrali jedynie absencję na ukraińskich stadionach.
Prezes zaskakuje
Oświadczenie Kaczyńskiego było zaskakujące z wielu powodów. To pierwszy tak ostry atak na ukraiński rząd ze strony jednej z głównych partii w Polsce. Dotąd relacje z Ukrainą w magiczny sposób łączyły polityków zwaśnionych ugrupowań. Przedstawiciele Platformy, PiS i Sojuszu Lewicy Demokratycznej, czy to w Sejmie, czy to w Parlamencie Europejskim, mówili zazwyczaj jednym, a przynajmniej bardzo zbliżonym, głosem o współczesnej Ukrainie, o jej unijnych aspiracjach, o stosunkach dwustronnych. Paweł Zalewski z PO, Paweł Kowal z PJN, Ryszard Legutko z PiS czy Marek Siwiec z SLD byli adwokatami sprawy ukraińskiej w Brukseli i, mimo różnic ideologicznych, akurat na tym froncie byli sojusznikami. Wspólnie m.in. pilotowali negocjacje dotyczące umowy stowarzyszeniowej UE-Ukraina. Także dla śp. Lecha Kaczyńskiego dobre relacje z Kijowem były kwestią zasadniczą w polskiej dyplomacji. Do tego stopnia, że naraził się na krytykę ze strony części obozu prawicy, gdy nie dość stanowczo protestował przeciwko upamiętnianiu zbrodniarzy UPA przez poprzedniego prezydenta Wiktora Juszczenkę.
Jarosław Kaczyński nigdy wcześniej nie był tak aktywny na polu obrony praw człowieka na Ukrainie. Tym razem wstawił się za Julią Tymoszenko, uznając, że taki gest - podkreślający wagę moralności w polityce międzynarodowej - będzie ze wszech miar usprawiedliwiony. Co ciekawe, gdy był premierem, spotkał się np. z przewodniczącym parlamentu Azerbejdżanu, dyktatury rządzonej twardą ręką przez Ilhama Alijewa, w której opozycja właściwie nie istnieje, a wolność słowa jest poważnie ograniczona. I Kaczyński, i Anna Fotyga wyrażali się wówczas o azerskich władzach w samych superlatywach. Dwa lata później Lech Kaczyński wręczył Wielki Krzyż Orderu Zasługi samemu Alijewowi i uhonorował także pomniejszymi odznaczeniami ministrów jego rządu: m.in. szefa azerskiego MSW Ramila Usubowa, oskarżanego o zbrodnicze czyny przez Amnesty International. Wówczas prezydent RP przymknął oko na niedemokratyczny charakter reżimu w Baku, w imię naszych geostrategicznych interesów.
Prezes PiS i jego współpracownicy utrzymują, że nacisk na obecne władze Ukrainy pozwoli w dłuższej perspektywie wyrwać ją z orbity rosyjskich wpływów. Według następującego scenariusza: odebranie imprezy (w wersji drastycznej) lub bojkot meczów przez polityków UE (w wersji łagodniejszej) miałyby pokazać Ukraińcom, iż Janukowycz jest osamotniony, sprowadza ich ojczyznę na manowce i że jego alians z Kremlem nie przyniósł niczego dobrego. Uświadomieni obywatele mieliby się zemścić na Janukowyczu i jego Partii Regionów: najpierw w jesiennych wyborach parlamentarnych, a potem w wyborach prezydenckich w 2015 r.
To myślenie życzeniowe. Efekt może być odwrotny: Janukowycz będzie grał na antyeuropejskich nastrojach, pokazując swojemu elektoratowi, że Unia traktuje Ukrainę niesprawiedliwie, jako kraj niecywilizowany, niezasługujący na to, by stać się częścią Zachodu.
Ukraińskie scenariusze
Odebranie Ukrainie Euro byłoby policzkiem przede wszystkim dla samych Ukraińców. Dzięki mistrzostwom mają szansę pokazać, że ten często pogardzany naród gdzieś na peryferiach Europy jednak na coś stać, że potrafi zbudować piękne stadiony, odmalować kilka zabytków, że ludzie są gościnni, zaradni, wykształceni. Że są prawdziwymi Europejczykami. Jeżeli w polskim interesie leży wytworzenie na Zachodzie właśnie takiego obrazu Ukrainy - jako kraju, który powinien być razem z nami w Unii, w NATO i współdecydować o przyszłości Starego Kontynentu, to futbolowe mistrzostwa są ku temu najlepszą okazją.
Gdyby zostały przeniesione do Polski lub Niemiec, taka decyzja byłaby dla samych Ukraińców niezrozumiała i upokarzająca. Jeśli ktoś uważa, że decyzja o pozbawieniu Ukrainy Euro zwiększy wśród Ukraińców sympatię do Unii Europejskiej, to grubo się myli. Jeśli ktoś sądzi, iż bojkot ze strony rządu w Warszawie przyczyni się do wybuchu radości na Chreszczatyku, myli się jeszcze bardziej. Jeśli ktoś myśli, że bojkot wyniesie do władzy Julię Tymoszenko, może się głęboko rozczarować: wielu Ukraińców zareaguje wręcz złością i będzie obwiniać za to upokorzenie właśnie byłą premier, jako sprawczynię całego zamieszania.
Ukraina zostałaby zepchnięta do geopolitycznego czyśćca. Skoro unijni politycy bojkotują ukraińskie Euro, to prawdopodobnie nie będą mieli także ochoty na ratyfikowanie umowy stowarzyszeniowej. A Rosja tylko czeka, by przyłączyć Ukrainę do swojej strefy wolnego handlu, tworzonej wraz z Białorusią i Kazachstanem.
Wiele wskazuje na to, iż Ukraina mogłaby pójść drogą Turcji: w miarę jak przeciągały się negocjacje Unii z Ankarą i gdy coraz częściej pojawiały się głosy przeciwne jej wstąpieniu do UE (głównie w Niemczech i we Francji), Turcja oddalała się od Europy. Poparcie tureckiego społeczeństwa dla akcesji systematycznie się zmniejszało, a sam rząd zaczął szukać alternatywy. Kiedy Europa pogrążała się w recesji, Turcja rozwijała się w tempie 7-8 proc. wzrostu PKB rocznie, co tylko wzmacniało jej pozycję. Dzisiaj Ankara patrzy raczej na wschód niż na zachód, jest głównym rozgrywającym w regionie, podpisuje umowy o wolnym handlu z kolejnymi sąsiadami. Za kilka lat Turcja prawdopodobnie w ogóle nie będzie zainteresowana wstępowaniem w struktury UE.
Granie "europejskością"
Biorąc pod uwagę wszystkie możliwe konsekwencje odebrania Euro Ukrainie, głoszenie takich pomysłów jest - z punktu widzenia polskich interesów - niebezpieczne. Niektórzy publicyści, którzy pochwalili krok prezesa PiS, zwracali uwagę, że jest w swoim postępowaniu dużo bardziej europejski niż premier Tusk, i podkreślali, że stoi w jednym szeregu z Angelą Merkel i José Manuelem Barroso. A przecież całkiem niedawno kanclerz Niemiec była krytykowana przez polityków PiS za ,,meblowanie" UE na własną modłę i deptanie suwerenności jej członków. A Bruksela - za brutalne i poniżające traktowanie Węgier. Dzisiaj zwolennicy PiS wyrażają radość, że lider ich partii mówi tym samym głosem, co - do niedawna znienawidzeni - przywódcy Unii.
Deklaracja Kaczyńskiego w sprawie Euro miała oczywiście służyć także temu, by postawić w niezręcznej sytuacji Donalda Tuska. Komentatorzy ,,Gazety Polskiej" z miejsca stworzyli triadę Tusk-Janukowycz-Putin: ,,jedynych polityków przeciwnych bojkotowi Euro na Ukrainie". Anita Gargas pisała na portalu Niezalezna.pl: ,,Słowa [Tuska] brzmią zgodnie z treścią wystąpienia Putina, który uznał bojkot za szkodliwy. Ale punkt widzenia cara Rosji ma mocarstwowe uzasadnienie: bojkot rozgrywek oznacza osłabienie rosyjskiego satrapy Janukowycza. A co powoduje, że niezakłócone mecze na Ukrainie miałyby być dla Polski ważniejsze niż bojkot promoskiewskiego reżimu?".
Jakie są ku temu powody - wyjaśniłem powyżej. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć, jakie są powody, dla których cała polityka zagraniczna PiS sprowadza się do jednej reguły: robić wszystko inaczej niż Tusk. Dotąd myślałem, że to dyplomacja w wykonaniu Platformy jest rodem z piaskownicy. Okazuje się, że PiS niewiele się w tym względzie różni od partii rządzącej.
Marek Magierowski, komentator "Uważam Rze"