Kształt i kalendarz tych obietnic nie wynikają bowiem z jakiejkolwiek wizji państwa, społeczeństwa, gospodarki. Są podyktowane wyłącznie względami wizerunkowymi. Tym razem Kaczyński musiał jak najszybciej ugasić pożar, który jak zwykle zaprószył jego ulubiony podopieczny Błaszczak. Wcześniejsze analogiczne problemy Błaszczaka na stanowisku szefa MSWiA stały się przepustką do awansowania go przez Kaczyńskiego na stanowisko szefa MON, gdyż prezes PiS nigdy nie przyznaje się do błędów, szczególnie tych personalnych. Dowodem na to jest wieloletnia obecność Mariusza Kamińskiego na czele polskich służb specjalnych czy dalsza obecność Jarosława Szymczyka na czele polskiej policji. Otwierając Błaszczakowi drogę do dalszych awansów Kaczyński powiedział, że każdy kto krytykuje jego ulubionego podopiecznego działa na zlecenie Kremla. Pamiętając o tej przestrodze pozwolę sobie jednak zauważyć, że to właśnie spowodowany nieudolnością Błaszczaka konflikt pomiędzy cywilnym kierownictwem MON-u i generałami bardzo mocno uderzył w budowany przez Kaczyńskiego za miliardy złotych wizerunek PiS-owskiego militarnego mocarstwa skupującego najdroższe zabawki ze wszystkich stron świata za pieniądze, których nie ma w budżecie, więc są wydawane z pozabudżetowych funduszy, poza kontrolą parlamentu, poza kontrolą NIK-u, choć będą przez Polaków spłacane tak samo jak cała reszta zadłużenia państwa. Ten groźny wizerunkowo konflikt na szczytach, w który z właściwą sobie ostrożnością włączył się nawet prezydent Andrzej Duda (nie spiesząc się odwołać generałów, którzy mieli zapłacić za nieudolność Błaszczaka), trzeba było jak najszybciej zasłonić. Najlepiej pieniędzmi. Dzielni "symetryści" (tym razem nie sympatycy Adriana Zanberga autentycznie przeżywający "nienawiść do libków", ale pragmatycy orientujący się na długie rządy PiS-u, także nad mediami) uznali, że "Kaczyński zostawił w tyle opozycję" (cyt. za Andrzej Gajcy, onet.pl). No bo faktycznie, odpowiedzieć na osiemset złotych tysiącem opozycja nie mogła, a nawet nie powinna była. Gdyby zresztą tak odpowiedziała, ci sami "symetryści" zarzuciliby jej "licytację na populistyczne obietnice". Tak jak zarzucili to Tuskowi, kiedy obiecał pieniądze dla babć czy nieprocentowane kredyty dla nabywców pierwszego mieszkania. Jak zatem walczyć z licytacją Kaczyńskiego? Tusk spróbował odpowiedzieć piarem na piar. Zażądał, aby osiemset złotych zostało przez PiS wydane przed wyborami, a nie dopiero po nich. Kaczyński oburzył się, że Tusk nie uznaje świętości rocznego budżetu państwa, co było słabą odpowiedzią (choć nie wiem, co sądzi o tym Andrzej Gajcy) ze strony polityka, który nie uznaje kadencyjności władz mediów publicznych czy kadencyjności urzędników służby cywilnej. I który potrafi zmieniać prawo wyborcze tuż przed wyborami albo nakazać swojemu premierowi zmiany w prawie podatkowym działające wstecz i powodujące chaos zarówno w budżecie państwa, jak też w budżetach tysięcy polskich prywatnych firm czy w kieszeniach milionów polskich podatników. Partia Hołowni i PSL skrytykowały z kolei "polityczną korupcję" i odmówiły "wchodzenia w licytację z PiS-em". Jakkolwiek nie jestem "symetrystą", nie mogę nie dostrzec, że zastępujące od dawna politykę piarowe wojny zaczynają być coraz bardziej chaotyczne. Bardziej liberalne skrzydło opozycji (PO) wchodzi w licytację darów, a skrzydło bardziej socjalne (zawierające PSL) odmawia wejścia w licytację w imię gospodarczej stabilności. Równie dobrze mogłoby być odwrotnie. Parlamentarne głosowania nad ustawami wokół KPO (gdzie Hołownia raz wbrew stanowisku PO poparł ustawę przygotowaną przez PiS, a innym razem głosował przeciw, kiedy PO się wstrzymało) pokazują, że piarowa dynamika może się zmieniać bez końca i w każdym kierunku. Na tym tle Kaczyński zdumiewa swoją konsekwencją. Licytuje coraz wyżej i wyżej. Problem w tym, że jest to konsekwencja hazardzisty, który uzależnił się od podnoszenia stawek. Pięćset złotych przestaje działać, zwiększamy stawkę do ośmiuset. Przestanie działać osiemset, zwiększymy do tysiąca. Kolejny problem polega na tym, że Kaczyński gra nie swoimi pieniędzmi. To co dla niego jest tylko żetonami w jedynej ważnej dla niego życiowej grze - ruletce, na której stawką jest władza - dla milionów Polaków jest realnymi pieniędzmi, które zarobili ciężką pracą całego swojego życia i oddali państwu w postaci podatków. Te podatki powinny iść na podniesienie stanu usług publicznych, na szkoły, służbę zdrowia, na pomoc najbardziej potrzebującym, wreszcie na najbardziej potrzebne inwestycje centralne. Tymczasem znikają w kasynie Kaczyńskiego, którego krupier z uroczą szczerością ogłasza, że "Mieszkanie Plus" skończyło się fiaskiem. Podobnie jak skończyły się fiaskiem plany zwiększenia inwestycji krajowych czy przeprowadzenia transformacji energetycznej polskiej gospodarki (także dzięki miliardom z UE, wziętym i politycznie przejedzonym przez rząd). I tak jak nie zostały spełnione wszystkie obietnice wyborcze, których realizacja wymagała pomysłu, pracy, profesjonalizmu, a nie polegała wyłącznie na "obdarowywaniu" Polaków pieniędzmi, które wcześniej im odebrano.