1 maja minęła 19. rocznica wejścia Polski do Unii Europejskiej. Za rok o tej porze stuknie nam dwudziestka. Te dwie dekady można podzielić na dwie - nierówne - części. Pierwsza (do roku 2015) była bardziej "szczenięca". To był czas zapatrzenia w Europę, idealizacji zachodzących w niej procesów oraz przemożnego przekonania, że trafiło się nam "jak ślepej kurze ziarno". Instrukcje płynące z Unii nie były wówczas - co do zasady - kwestionowane. Uważano je za rodzaj nadprawa. A rolą rodzimych polityków miało być raczej wcielanie tych superregulacji w życie. Bez podawania w wątpliwość ich sensu, celu czy ogólnego kierunku. Ten czas skończył się jednak bezpowrotnie. Stało się to po przejęciu władzy przez PiS. Wielu obserwatorów - zwłaszcza tych pokoleniowo czy towarzysko zaangażowanych w lata "szczenięce" - nie może się z tą zmianą pogodzić. Każdy spór i każde spięcie na linii Warszawa-Bruksela (Berlin, Luksemburg) z automatu interpretując jako winę Polski, która "znów nie umie się zachować". I znowu "wstyd na cały świat". Ale przecież - jeśli spojrzeć na sprawy tak zupełne spokojnie - ta zmiana w relacjach z Unią po roku 2015 wydaje się zupełnie naturalna. Oto po słodkim dziecięctwie nadeszła buntownicza nastoletniość. A wraz z nią nieuchronne odkrycie, że Unii, jej struktur i hierarchii nie tworzą anioły. Tylko ludzie - reprezentujący przeróżne ideologie czy interesy. Czasem głupi i słabo poinformowani. Często omylni. Na pewno zaś nie żadni nadludzie. Akurat PiS tę zmianę swoją polityką międzynarodową wyraził. Ale to nie jest tak, że on ją komukolwiek narzucił. Nigdy tego oczywiście nie sprawdzimy, ale mnie się wydaje, że ona i tak by nadeszła. Samoczynnie - wraz z dojściem do głosu nowych pokoleń Polek i Polaków, którzy patrzą na Europę bez kompleksów charakteryzujących poprzednie pokolenia. Teoria spiskowa o polexicie Oczywiście wciąż wokół tematu Europy budowane są skrajne narracje. Jedna z nich to stara - ale wciąż żywa na opozycji teoria spiskowa o planowanym przez Kaczyńskiego w zaciszu żoliborskiej willi polexicie. Inną jest obiecywanie ludziom, że jak tylko PiS zostanie od władzy odsunięty, to nastąpi "przywrócenie praworządności i dobrych relacji z Unią Europejską, czyli powrót do Europy" - jak to określił w niedawnej rozmowie z "Gazetą Wyborczą" Ryszard Petru. Ich odpowiednikiem - po drugiej stronie politycznego spektrum - są radykalne opowieści spod znaku Konfederacji. A ostatnio także Suwerennej Polski Zbigniewa Ziobro. One chętnie głoszą, że między Warszawą i Brukselą mamy ostateczne starcie. Albo my ich - albo oni nas. Obie te skrajności są jednak w oczywisty sposób przesadzone. I wiedzą to chyba nawet ich najgłośniejsi zwolennicy (a przynajmniej większość z nich). 20-latek nie może nagle zacząć udawać, że znów stał się oseskiem. I wrócić do przykrótkiego łóżeczka czy oglądania wieczorynki. Tak samo w relacjach z Unią histerycznie proeuropejska (choć pewnie szczera) atmosfera referendum roku 2003 czy pierwszych lat członkostwa w Unii nie wróci nigdy. Było minęło. W końcu do Timmermansów dotrze Ale i młodzieńcze bunty mają to do siebie, że kiedyś się kończą. W końcu także do najbardziej zatwardziałych głów unijnych Timmermansów (pardon za uogólnienie) dotrze, że Polska ma prawo być traktowana fair. W końcu dobijemy się do tego równego traktowania. I do związanej z nim odpowiedzialności. Często ostatnio myślę, że to już się zaczęło. Sprowadza się ona do postawy "jest nam w Europie dobrze i nigdzie się stąd nie wybieramy. Ale to nie znaczy, że będziemy siedzieć cicho jak mysz pod miotłą". Miejmy nadzieję, że ta droga się w następnych latach uklepie i ulegnie trwałej normalizacji.