Przez cały 2022 rok trwały w Unii ostre przepychanki dotyczące sankcji na zakup surowców energetycznych z Rosji. Kraje zachodnie (pod kierunkiem Niemiec) nie paliły się do tego i grały na czas. Obawiano się, że odcięcie od ropy i gazu z Rosji pogrąży Europę w kryzysie gospodarczym. A europejskie gospodarstwa domowe w ciemnościach. Po drugiej stronie były takie kraje jak Polska. One gardłowały, żeby jednak jak najszybciej i najmocniej ograniczać kupowanie paliw od Putina. Zwłaszcza że wszystkie inne sankcje robią na Rosji wrażenie raczej umiarkowane. W końcu - po długich targach w grudniu 2022 roku - sankcję energetyczne odpalono. Nie są one doskonałe - obejmują tylko ropę transportowaną drogą morską, a nie rurociągami. Cały czas trwają też obawy o ich obchodzenie. No, ale jednak są. Co więcej - mają bardzo realne konsekwencje. Rosji w pierwszym kwartale 2023 roku znacząco spadły wpływy z eksportu surowców. I to pomimo faktu, że Moskwa nie zasypiała gruszek w popiele i spora część eksportu paliw została przekierowana do Chin, Indii czy Turcji. Efekt jest jednak taki, że Rosja sprzedaje dziś więcej ropy i gazu niż przed wojną. Ale zarabia na tym mniej. Bo musi sprzedawać taniej. Tak działa mieszanka unijnych sankcji oraz nałożonej równolegle z nimi ceny maksymalnej na rosyjską ropę przez kraje G7. Presja to nie obraza majestatu A Europa? Wbrew obawom nie zawaliła się. Magazyny bezpiecznie wypełnione. Ceny paliw przez całe poprzednie półrocze w tendencji spadkowej (aż się ostatnio kraje OPEC zmartwiły i postanowiły ograniczyć wydobycie). Do tego znaczące - kilkudziesięcioprocentowe - oszczędności w zużyciu energii przez zachodnie gospodarstwa domowe. Da się? Da się. To tylko jeden z przykładów, na którym widać pewien model. Polega on ta tym, że nie zawsze to, co wymyśli sobie zachodnia Europa, jest idealnym i najlepszym pod słońcem rozwiązaniem. Które my maluczcy pół-Europejczycy ze Wschodu musimy przyjąć w całości jako prawdę objawioną. Przeciwnie. Czasem trzeba ten zachodni konsens myślowy - jak to się mówi w języku korporacyjnym - "zczelendżować". Rzucić mu wyzwanie, podrążyć, podyskutować. Presja ma sens. Nie jest żadną "obrazą majestatu" (jak lamentują często nasi przedpotopowi proeuropejczycy). Odwrotnie. Bywa ożywcza i może przynosić dobre owoce. Także dla samej Europy. Może jednak warto słuchać Polski? Gdyby nie Polska myślenie Zachodu w temacie Rosji czy Ukrainy byłoby inne. Bardziej zachowawcze. A z punktu widzenia geopolitycznej pozycji całego Zachodu dużo gorsze. W tym kontekście trudno zrozumieć, dlaczego za każdym razem, gdy Polska coś Europie proponuje (nieważne czy w temacie czołgów czy też pakietu Fit For 55), pierwszą reakcją wielu środowisk (w Europie i u nas w kraju) jest oburzenie. Wedle (oczywiście niewypowiedzianej) zasady "cóż oni tam znowu na tym wschodzie wymyślają". Czy nie lepiej byłoby dla wszystkich stron, by czasem takich głosów - jak ten płynący znad Wisły - jednak posłuchać? Czy nie czyni to Europy mądrzejszą, bardziej zrównoważoną, wielonurtową i inkluzywną? Tak naprawdę, a nie tylko deklaratywnie? I czy to nie jest tak, że głos takich krajów jak Polska jest dla zjednoczonej Europy szansą? A nie zagrożeniem? Tym bardziej, że UE to nie jest dziś projekt samograj. Taki, w którym lepiej nic nie zmieniać, żeby - broń Boże - nie zepsuć. Europa nie jest ideałem. Pokazały to kryzysy lat poprzednich. Ten finansowy z 2008 roku i ten zadłużeniowy, który przyszedł po nim. To także forsowana z dziecinnym uporem ambitna wersja Fit For 55. Albo wpędzenie całej wspólnoty w energetyczne uzależnienie od Rosji, z którego teraz z trudem wychodzimy. Tu jest co poprawiać. I tu głos Warszawy uczyni Europę mądrzejszą.