Ustawa łańcuchowa, czyli psy z miasta kontra psy ze wsi
Jesteście ze wsi? Z sadyzmem szczerzycie bezzębne uśmiechy, kiedy widzicie udrękę zwierząt, o ile akurat nie nawinie się żaden uchodźca? A może jesteście z miasta? Zinfantylniałymi pracownikami korporacji, przytulającymi się do swojego "psiecka", czyli udręczonego waszą miłością psa spędzającego całe dnie w bloku? Jeśli politycznymi dyskusjami rządzić będą takie obrazy, to i prawa będą takie, jakie są. Takie jak właśnie zawetowana ustawa łańcuchowa.

Sprawa doprowadziła do łez kochającą zwierzęta aktorkę Zofię Zborowską. "Popłakałam się, bez kitu" - wyznała mediom.
Ale wetując ustawę łańcuchową, prezydent Nawrocki postąpił nie tylko wbrew niej. Zagłosował także wbrew partii, która go wystawiła, i zapewne emocjom jej prezesa. Oczywiście również wbrew koalicji, w tym PSL, które dowiodło, że coraz mniej ma wspólnego ze swoim naturalnym elektoratem.
Pomysł, by trzy psy na wsi, jeśli nie mogą przebywać razem, a to się między psami zdarza, musiały mieszkać w kojcach o łącznej powierzchni jak średnie mieszkanie w bloku i wysokości pozwalającej technicznie wprowadzić tam konia lub krowę, był tylko jednym z absurdów.
Konsekwentne wdrożenie tych przepisów, wraz z kontrolami i karami, doprowadziłoby do tego, że rolnicy i nie tylko oni zaczęliby się masowo pozbywać zwierząt. W najlepszym razie trafiłyby one do schronisk, a w wielu przypadkach skończyłyby gorzej. Wskażcie duże gospodarstwo, które w czasie żniw można na cały dzień skutecznie zamknąć.
Teraz prezydent zaproponuje własną wersję ustawy, a PiS poprze weto. Ale w dyskusji wokół niego i w ogóle wokół losu zwierząt wypływa jeszcze inna sprawa: wzajemne uprzedzenia między miastem a wsią. Oparte na prymitywnych stereotypach, niemające wiele wspólnego z prawdą, próbujące rozszerzać patologie czy skrajne przypadki na całość.
Zombie i głupsi synowie
Obraz zacofanej wsi wyrasta jeszcze z propagandy PRL. Władze Polski Ludowej wygrały kilkuletnią bitwę z mikołajczykowskim PSL, ale w jej efekcie zrezygnowały z planów wywłaszczenia chłopów, którzy weszli w posiadanie ziemi niedługo wcześniej, po zniesieniu pańszczyzny i reformach II RP, i traktowali ją jako świętość.
Komuniści uznali, że na tym terenie sobie nie poradzą i nie zrobią z całej wsi jednego wielkiego PGR. Za to później propaganda, w tym filmy i seriale, konsekwentnie promowała model młodych wyjeżdżających do miasta, odrywających się od sympatycznych, lecz zacofanych rodziców. Bohaterem był robotnik, milicjant, inżynier, czasem inteligent o właściwych poglądach.
Po 1989 roku liberalno-lewicowe elity dominujące w kulturze uznały wieś za bastion klerykalizmu, konserwatyzmu i nietolerancji. Za środowisko im zagrażające. Obraz polskiej prowincji zaczęły symbolizować choćby filmy Agnieszki Holland, w których wieś przypomina świat z produkcji o zombie.
Wieś jednak nie odstawiła nogi. Za PRL była często bardziej zaradna, bo "na swoim". Po 1989 roku przeżyła kilkanaście ekstremalnie trudnych lat, ale później, tylko częściowo dzięki funduszom, zaczęła przekształcać się w sieć małych i średnich, sprawnie działających przedsiębiorstw. To właśnie ze wsi i małych miast poszedł impuls, który zbudował renomę Polaków jako jednego z najbardziej przedsiębiorczych narodów świata.
Wieś odwdzięczyła się miastu własnymi stereotypami. Obraz Warszawy wygląda tam często mniej więcej tak: gospodarz miał dwóch synów. Mądremu zostawił gospodarstwo, a głupiego wysłał na marketing lub zarządzanie do miasta. Ten zamieszkał w jednym z tysięcy deweloperskich klocków, spłaca kredyt, pracuje w korporacji, czuje się lepszy i nie chce nawet sklepu Dino w swoim Wilanowie, by nie przypominał mu okolic rodzinnego Przasnysza.
Ten ostatni obraz bywa prawdziwy, jak dowiodło na własnym przypadku jedno z mediów, podobnie jak prawdą bywa wiejski burek męczony krótkim łańcuchem. Problem w tym, że są to przypadki, nie norma.
Tylko podział jest prawdą
Ale wszyscy lubimy symbole i emocje. Polacy uwielbiają się dzielić, a politycy i media uwielbiają te emocje wykorzystywać. Tak więc mamy bogoojczyźnianą, pisowsko-konfederacką wieś oraz postępową miejską elitę głosującą na KO i Lewicę.
Skutki tego podziału widać w ustawodawstwie oraz w medialnych i influencerskich przekazach. I w łzach artystek. Dlatego dyskusja o technicznie prostym przepisie, mającym zredukować cierpienie zwierząt, zamieniła się w batalię między dwiema nieistniejącymi Polskami o to, kto bardziej krzywdzi zwierzęta i kto jest gorszy.
A co z tego, że to wszystko nie bardzo jest prawdą? I że największa grupa Polaków nie mieszka ani na gospodarstwach rolnych, ani w wielkomiejskich sypialniach, tylko pomiędzy tymi światami - w małych i średnich miastach? Czasem mając z jednej strony domu bloki, a z drugiej pole. Kogo to obchodzi. Na tym polaryzacji się nie zbuduje. A bez niej nie ma zabawy.
Wiktor Świetlik













