Zamordowanie Polki z Wrocławia, 27-letniej Anastazji, na wyspie Kos, wywołało w Polsce zrozumiałe zainteresowanie i zrozumiałe emocje. Czy zawsze wyrażane prawidłowo? Pojawiły się w necie teksty, choćby Marcina Makowskiego, dawnego dziennikarza Interii, dziś menadżera, zarzucające plotkarskim portalom przekraczanie granic. Miały epatować publikę podawanymi przedwcześnie, nieraz pochopnie, informacjami, efekciarskimi tytułami, brakiem respektu dla tragedii. Przykłady podane przez Makowskiego brzmiały wiarygodnie. Piszę to jako ktoś, kto nie jest stałym czytelnikiem takich "mediów". Czy ofiara jest winna? Ale na marginesie tej ekscytacji pojawiło się kilka dyskusji. Na liberalno-lewicowym Onecie Karolina Pruszkiewicz oburzała się na niesprecyzowanych internautów, że z satysfakcją ganią ofiarę. Reakcje "dobrze jej tak" były na porządku dziennym. Młoda kobieta, która bez swojego narzeczonego szukała towarzystwa obcych, młodych mężczyzn, ma zasługiwać na to co ją spotkało. Redaktor Pruszkiewicz uznała takie obwinianie ofiary za niegodziwe, ba za rodzaj usprawiedliwienia gwałtu i mordu. Dyskusja wokół domniemanej "współwiny" kobiet, które idą nie tam gdzie trzeba, więc "prowokują" sprawców, ma długą tradycję. Mnie ton takiego rozprawiania razi, bo jest naznaczony brakiem empatii dla ofiar. Dotyczy to jednak wszelkich rodzajów śmierci. Media, które kwitują katastrofę, w której zginęli bardzo młodzi kierowcy (starsi skądinąd też), zbyt agresywnym potępianiem ich brawury, także nie okazują delikatności, na jaką zasługuje każdy, kto zginął. A konkluzje "prosiła się o to", "rodzice nie upilnowali" brzmią odrażająco. Co napisawszy, zauważę jednak, że zachowanie ofiar może być przedmiotem analiz, tyle że prowadzonych nieco później i odpowiednio powściągliwym językiem. Zajmuje się tym specjalna dyscyplina wiedzy zwana wiktymologią. Jeśli widzimy związek między brakiem odpowiedniego obuwia i doświadczenia turystów wyruszających w góry, a ich wypadkami, dlaczego tu miałoby być inaczej? Całkiem już naiwnie zabrzmiała konkluzja dziennikarki Onetu, że zamiast roztrząsać odpowiedzialność ofiary, należy dbać o edukację młodych mężczyzn. Dbać należy, ale to nie powinno oznaczać zachęcania do braku błogosławionej ostrożności. Zwłaszcza, że Polacy nie są w stanie edukować człowieka pochodzącego z Bangladeszu czy Pakistanu. A to oni są podejrzani w tej konkretnej historii. Czy mówić o imigrantach? I tu dochodzimy do kolejnego wątku. "Gazeta Wyborcza" zdążyła zaatakować prawicę za to, że wykorzystuje tragedię młodej wrocławianki, aby "szczuć na imigrantów". Magdalena Kozioł zaczęła od krytyki posługującego się często mocnym językiem zachodniopomorskiego radnego Dariusza Mateckiego z PiS. Napisał on, że za takie przypadki powinno się gratulować autorom polityki "Herzlich Wilkommen" ("Serdecznie witamy"). Chodzi o hasło kanclerz Angeli Merkel, z którym otworzyła szeroko granice Niemiec (więc Unii) po roku 2014. Nie chodzi tylko o Mateckiego. Media bliskie PiS, z telewizją publiczną na czele, codziennie przypominają o ryzyku polityki otwartych granic, powołując się także na przypadek z wyspy Kos. Zdążył za to potępić obóz prawicy sam Donald Tusk. Skądinąd jednak przewrotnie atakując rządzących także i za to, że wpuszczają do Polski, wbrew swoim hasłom, za dużo przybyszów, także z państw muzułmańskich. Czy powinno się mówić, głośno i tonem przestrogi, o pochodzeniu domniemanych zabójców Anastazji z Wrocławia? Możliwe, że jest na to za wcześnie, kiedy nie znamy jeszcze ostatecznych ustaleń śledztwa. Może niektóre rewelacje, choćby o zorganizowanym gangu na Kos, są na wyrost. Zawsze też powinno się uważać na język. Łatwiej podsycać stereotypy niż potem z nimi walczyć. Oczywiście w kompletnie stabloidyzowanym świecie nawoływanie do delikatności to czysta utopia. A zarazem... Przypomina się historia sylwestra z niemieckiej Kolonii z roku 2015 na 2016. Masowe napaści na kobiety o podtekście seksualnym nie spotkały się ze skutecznym odporem policji. Spotkały się za to z konfuzją niemieckich mediów, które miały kłopot z wyciąganiem wniosku z faktu, że napastnicy byli przybyszami z krajów arabskich. Jeśli to nie było konsekwencją polityki "Herzlich Wilkomenn", to czego? Zaraz pojawiają się głosy, przy okazji historii z Kos pojawiły się także, że przecież my też mamy swoich chamów, brutali i gwałcicieli. Mamy. Ale naprawdę wierzycie, że poprzednie sylwestry w Kolonii wyglądały podobnie? Że młodzi Niemcy robili w takiej skali to samo? Około 100 kobiet zgłosiło w roku 2015 policji, że zostały napadnięte. A w poprzednich latach? Żeby się przekonać o specyficznym podejściu mężczyzn z krajów muzułmańskich do samotnych kobiet z Europy, wystarczy tam się przejechać. Tymczasem lewicowcy są gotowi tego nie dostrzegać. Chętnie oskarżają o winy popełnione i domniemane mężczyzn z własnego kręgu kulturowego, a tamtych, mających wciąż mocno inne podejście do płci pięknej, pomijają. Tak to jest, kiedy jedna poprawność polityczna (wręcz przeczulenie na tle ochrony kobiet) ściera się z inną poprawnością, przekonaniem, że "obcych" nie wolno dotykać - w imię szacunku dla wielokulturowości. Dopiero potem materializuje się coś, czego świat lewicy i liberałów nie chce widzieć. Kiedy Jarosław Kaczyński opowiadał podczas pierwszego kryzysu imigracyjnego o strefach, gdzie nie obowiązuje w praktyce szwedzkie prawo, bo rządzą tam imigranci, wyśmiewano go w Polsce. Rzecz potem stała się oficjalnym tematem debaty w Szwecji, zaczęli o tym mówić politycy, którzy dziś tam współrządzą. A motywowane polityczne zamachy czy ataki nożowników na ulicach? Naprawdę wierzycie w to, że pochodzenie nie ma tu nic do rzeczy. Że młodzi Francuzi, Belgowie czy Niemcy też biegają w swoich miastach z nożami czy wysadzają się w ciężarówkach razem z tłumem? Prawda, Europa ma własne patologie, ale czy to znaczy, że musi koniecznie dodawać sobie na barki cudze? Zapraszamy podpalaczy? Przypomina to fabułę głośnej kiedyś sztuki Maxa Frischa "Pan Biedermann i podpalacze". Mieszczańskie małżeństwo Biedermannów wpuszcza do swego mieszkania i nocuje dwóch mężczyzn, który w oczywisty sposób muszą się kojarzyć z szalejącą w mieście plagą podpaleń. Oni jednak postanawiają tego nie zauważać. W imię czego? Dziś powiedzielibyśmy - w imię politycznej poprawności. Odczytywano tę sztukę przed laty jako przestrogę przed tolerancją wobec faszyzmu. Ale dziś nabiera ona nowych znaczeń. Ma się prawo mówić o konsekwencjach zbyt masowego napływu obcych. Także w następstwie polityki imigracyjnej pisowskiego rządu. Tyle że uzyskiwanie wiz od polskiego państwa odbywa się pod jakąś, przynajmniej teoretyczną kontrolą. Zapraszanie w ramach tzw. relokacji kolejnych imigrantów przysyłanych nam przez inne kraje to dodawanie sobie kolejnych kłopotów. Czy takich jak na greckiej wyspie Kos? Nie jestem pewien, czy działa tu mechaniczna konsekwencja, ale może lepiej być zbyt ostrożnym, nawet przeczulonym? A co do obawy przed rozbudzaniem uprzedzeń, nie jestem głuchy na takie zagrożenia. Tyle że nikt chyba nie przebije w tym względzie lewicy. Oto stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita nagrodziła obronioną w zeszłym roku na warszawskiej Akademii Teatralnej pracę magisterską. Tytuł pracy "Proszę państwa do lasu. Powracające obrazy zagłady wobec kryzysu humanitarnego na granicy polsko-białoruskiej". Komuś egzekwowanie prawa przez polską straż graniczną kojarzy się z Holokaustem. I nie ma na to rady...