W weekend dwie panie, Ursula von der Leyen i Giorgia Meloni, udały się na Lampedusę. Teoretycznie ich agendy polityczne są jak dzień i noc. Euroentuzjastyczna von der Leyen oraz eurosceptyczna Meloni w punkcie wyjścia dzieli niemal wszystko. Tymczasem na wyspie zostały potraktowane tak samo. Tłum zdenerwowanych mieszkańców Lampedusy zatrzymał przejazd liderek politycznych. Wszyscy już chyba wiedzą, że w ciągu kilku dni na położoną 130 km od wybrzeży Tunezji wyspę dotarło około 11 tys. imigrantów. To więcej niż miejscowej ludności. W pewnej chwili żadne służby porządkowe ani organizacje charytatywne nie były w stanie zapewnić należytej pomocy. Sytuacja na moment wymknęła się spod kontroli. W co trudno uwierzyć, w tym czasie rozmaici celebryci polityczni uznali ludzki dramat za doskonałą okazję do autopromocji. Oni nie pojechali na Lampedusę pomagać mieszkańcom wyspy czy imigrantom, ale polecieli tam, aby zrobić sobie selfie. Tymczasem kryzys na Lampedusie, alarmistycznie zwielokrotniony przez mass media, to sprawa poważna. Żadna mowa-trawa nie przekreśli przecież obrazków, które poszły w świat. Zbliżające się wybory do Parlamentu Europejskiego mogą być kubłem zimnej wody dla wielu prounijnych polityków. A jednak w tym tandemie to nie von der Leyen znajdowała się w trudnej sytuacji. O wiele trudniej miała szefowa włoskiego rządu. Giorgia Meloni jednym z głównych haseł uczyniła przecież zatrzymanie nielegalnej imigracji. Natychmiast i zdecydowanie. Przelicytowała całą klasę polityczną. I wygrała. Po czym po kilku miesiącach jej rządów na Lampedusie wybucha kryzys, jakiego dotąd we Włoszech nie było. I słowa Meloni okazują się tym, czym były - słowami. Puste obietnice Puste obietnice to także domena naszego rządu. Bombastyczna retoryka patriotyczna, obrona granicy przed imigrantami - koresponduje z oczekiwaniami wielu polskich wyborców, zaniepokojonych tym aspektem globalizacji. I co się okazało? Że, wedle doniesień dziennikarzy, w resorcie spraw zagranicznych na samych szczytach kwitła pospolita przestępczość. W pierwszej kolejności zatem opowieści o zatrzymaniu imigracji były oszukiwaniem własnego elektoratu. Minister Zbigniew Rau próbuje teraz pomniejszać skalę procederu. Rzecz jednak nie w tym, ile wiz wydano "na lewo", lecz w oszukiwaniu własnych wyborców. Zresztą za coś wiceminister rządu PiS dał głowę. Swoimi działaniami ośmieszał przy tym samą ideę referendum w dniu wyborów, a przynajmniej jedno z kluczowych pytań. Ujawniona afera korupcyjna w MSZ sprawia także, że ataki na film Agnieszki Holland należałoby rozpatrywać w kategorii tragifarsowej. Kogo się okłamuje? Sytuacja z problemem imigracji jest o tyle osobliwa, że mało kto chce przyznać, iż nie ma tutaj prostych rozwiązań. Przekonała się o tym Wielka Brytania po brexicie. Można wyjść z Unii Europejskiej, utracić wszystkie korzyści ze wspólnego rynku i w ogóle nie zatrzymać nielegalnej imigracji. Ona właśnie teraz bije kolejne rekordy. W tej chwili w zasadzie działa tylko jedno rozwiązanie, czyli opłacanie sąsiednich reżymów autorytarnych. W 2016 roku UE zawarła porozumienie z prezydentem Erdoganem, który za 6 miliardów euro zgodził się zatrzymać falę nielegalnej imigracji. I póki co zrobił to skutecznie. Z 900 tys. osób, które tzw. szlakiem orientalnym trafiły do Unii, spadła do 17 tys. Eksperci twierdzą, że obecnie to rząd Tunezji wywołuje kryzys na Lampedusie, aby uzyskać lepsze warunki porozumienia. I to dopiero oddaje tragizm sytuacji, w której nikt nie ma nic do zaoferowania zaniepokojonym wyborcom. O 100-proc. zatrzymaniu nielegalnej imigracji w zasadzie trudno marzyć, skoro w okresie zimnej wojny zdesperowani ludzie potrafili nawet sforsować Mur Berliński. Obecnie Polska co najwyżej osobliwie korzysta z tego, że niskie płace przepędzają znad Wisły chętnych na lepsze życie. To jednak "bonus" na krótką metę. Po pierwsze, chyba nikt przytomny nie chce w Polsce zarabiać mało, dlatego, by nie przyjeżdżali tutaj imigranci. Po drugie, nasz kraj błyskawicznie się modernizuje i nie ma takiej siły, która powstrzyma skrajnie zmotywowanych ludzi przed próbami osiedlania się w coraz atrakcyjniejszym otoczeniu. Podkreślmy zatem na zakończenie, że uchwała polskiego rządu w sprawie nielegalnej imigracji - w świetle ujawnionego sprzedawania wiz na lewo i prawo - to żart z własnego elektoratu. Elektoratu opozycji to przecież nie interesuje.