Donald Tusk sięgnął do starego, choć nie jestem pewien czy sprawdzonego, straszaka przyspieszonych wyborów na wypadek, gdyby Andrzej Duda nie podpisał ustawy budżetowej. Pałac prezydencki ustami Marcina Mastalerka zareagował w sposób, który można by streścić słowami "to sobie rozpisuj". Tylko czy to na pewno był przekaz dla Andrzeja Dudy? I czy pohukiwania Włodzimierza Czarzastego pozornie skierowane pod adres prezesa PiS, by nie prowadził do wyborów, na pewno są do niego skierowane? Czy nie mamy do czynienia z czymś, co psychologowie nazywają triangulacją - włączaniem osób trzecich do komunikacji, gdy nie jesteśmy w stanie albo nie chcemy powiedzieć komuś pewnych rzeczy wprost? Wszystko już było Czy PiS boi się nowych wyborów? Załóżmy, że nawet poniesie jeszcze większą klęskę wyborczą. Że nie odniesie "honorowego zwycięstwa" (czyli realnej porażki) jak ostatnio i zajmie drugie miejsce. I co to zmieni z perspektywy tej partii? I co ta klęska zmieni z perspektywy prezydenta? Załóżmy, że Donald Tusk zyska choćby i większość konstytucyjną. Co wtedy będzie mógł zrobić, czego nie zrobił? Przejąć media publiczne, prokuraturę, ignorować prezydenta, wsadzać PiS-owskich polityków do więzień, wycofać się z obietnic wyborczych albo je zrealizować? Jakież to uzyska nowe możliwości, których dziś, przy stosowaniu prawa "tak, jak je rozumie", nie ma? Oczywiście kolejna klęska nie byłaby dobra dla partii Jarosława Kaczyńskiego. Co prawda, wybory to okazja dla konsolidacji elektoratu, aparatu, jakiś przegrupowań w szeregach. Pewnie PiS jeszcze bardziej by się utwardził i zabetonował, czyli zrobił to, co prezes tej partii, chcąc nie chcąc, robi i bez wyborów. Dla Donalda Tuska wybory to okazja do odczekania z rozliczeniami niezrealizowanych obietnic. Przerzucenia odpowiedzialności za nie na prezydenta, choć i bez tego przecież zapewne jakaś narracja zostanie do tego ułożona. Za to pojawia się oczywisty element ryzyka, bo wybory to jednak niewiadoma, a po 1989 roku polski wyborca karał partie, które nie dowoziły do końca kadencji, czyli rządy postsolidarnościowe w 1993 roku i PiS w 2007 roku. Przedwczesne wybory to niepokój aparatu i drugoplanowych posłów wszystkich partii, bo zawsze istnieje ryzyko, że drugi raz "nie zaproszą ich wcale". Nie jest to jednak żadna wielka trwoga dla liderów politycznych, także tych z prawa. Duże oczy Czarzastego Straszenie wyborami ma jednak zupełnie inny sens. Donald Tusk rozpoczął rozgrywkę na osłabienie lewicowego koalicjanta. Bardziej niezależnego i stwarzającego większe problemy niż grzeczna formacja nadgorliwego Szymona Hołowni i wycofanego Władysława Kosiniaka-Kamysza. Zapowiedzi osobnego startu w wyborach samorządowych to inna tego odsłona. Lewica niespecjalnie jest przygotowana do samodzielnej kampanii i ma dziś dużo słabszy, mniej zintegrowany aparat niż jej konkurenci. Paradoks polega na tym, że aby wygrywać samorząd trzeba mieć sprawne struktury, a buduje je się... przez siłę w samorządzie. Wygląda to, mówiąc najkrócej, źle. A uwzględniając wszystkie badania konsekwentnie pokazujące od lat, że drugim wyborem dla większości wyborców Lewicy jest PO czy KO, cała zagrywka jawi się średnio elegancko ale skutecznie. Czy listy jednak za kilka dni okażą się wspólne, a groźba wyborów przedterminowych bezterminowo odsunięta? Tak może być. Ale mało to Lewicy kosztować nie będzie. Tak czy siak, sytuacja jest dla niej ciężka. Ale groźba wyborcza rodzi dodatkowe niebezpieczeństwo. Jeśli faktycznie Koalicja Obywatelska zyskałaby miażdżącą przewagę, to zamiast większości konstytucyjnych i tym podobnych mogłaby skusić się na rządy w mniejszym gronie. A tego jednego, odsunięcia od władzy, liderom Lewicy ich partie nie wybaczą. Nawet jeśli patrząc realistycznie, szanse są dziś na to małe to strach przed wykluczeniem z układu władzy ma dużo większe oczy niż rzeczywistość. Wiktor Świetlik