Niekochany Zachód? Nie, nasza kultura nie jest przepełniona ślepą miłością do Zachodu. Przeciwnie, przez wiele stuleci wypracowywano sobie polityczny dystans wobec tego, co dzieje się w Europie Zachodniej. W czasach nietolerancji i wojen religijnych konstatowano, że u nas jest lepiej. W czasach rozbiorów trudno było nie zauważyć, że Berlin i Wiedeń leżą na Zachód od nas. Wreszcie "dziwna wojna" w 1939 czy później Jałta urosły w naszych oczach do rangi zdrady geopolitycznej. W PRL-u kolejne fale protestów uzmysławiały boleśnie, że w imię przywiązania do demokracji nikt nie przyjdzie nam z pomocą. Przyszedł rok 1989 - i tu nastąpił całkowity zwrot akcji: nagle można było "uciec ze Wschodu", aby stać się Zachodem. Postkomunistyczny mit Zachodu żywił nas przez dobre ćwierć wieku. Przystąpiliśmy do NATO i UE, podnieśliśmy swój status materialny, poznaliśmy Zachód prawdziwy, nie wymarzony (pisałem o tym więcej w książce "Koniec pokoleń podległości", pomijam zatem szczegóły). Aż przyszedł czas odpowiedzieć nad Wisłą: "no, dobrze, to kim my jesteśmy? Kim są Polacy po tych wszystkich zawirowaniach historii?". Na tle odpowiedzi na te pytania podzieliło się polskie społeczeństwo, a następnie polska polityka. Z jednej strony, ciągnie nas do kontynuowania marzeń o staniu się "Nowym Zachodem" czy "Innym Zachodem", równoprawnym partnerem w sojuszu państw i narodów. Z drugiej zaś strony, niejeden wolałby odciąć się od wpływów zewnętrznych, aby pielęgnować własne wyobrażenia o osobnej Polsce i osobnej polskości. Pomiędzy dwoma stanowiskami rozciąga się cała paleta stanowisk pośrednich, niekonsekwencji, wahań. W praktyce bowiem życie płynie swoim torem. Można bowiem spokojnie żyć w kraju, w którym ponad 90 proc. obywateli popiera członkostwo w Unii, ale nie przyjmuje się milionów euro z KPO. Ogień nad Sekwaną Od pewnego czasu płonie Francja, pogrążona w protestach przeciwko reformie emerytalnej. Podniesienie wieku emerytalnego z 62 do 64 roku życia, sposób i styl przeprowadzenia zmiany, wyprowadziło miliony na ulice. Widzimy walczących ze sobą ludzi, podpalone samochody i śmietniki, obrabowane sklepy i restauracje, zniszczone merostwa i inne instytucje. W wielu zaułkach polskich mediów społecznościowych wybijają resentymentalne opinie, które dałoby się sprowadzić do stwierdzenia: "Dobrze im tak!". Widząc pobitych policjantów, upadek Zachodu wieści się dość łatwo. Tymczasem owa fala brutalnych protestów jest poniekąd normalną częścią socjalizacji do bycia Francuzem. Prezydentowi Emmanuelowi Macronowi grozi się, że skończy jak Ludwik XVI, chociaż ten polityk wywodzi się z ludu. Młodzi i starzy chętnie powtarzają słowo: "Rewolucja", ale taki tytuł nosiła również programowa książka obecnej głowy państwa. Fakt, że spór o podniesienie wieku emerytalnego o zaledwie dwa lata, wywołuje takie poruszenie dużo mówi natomiast o stanie demokracji po upadku wielkich partii politycznych centrolewicy i centroprawicy. Macron rozbił zmurszałe byty polityczne w dwóch szybkich kampaniach wyborczych (prezydenckiej i parlamentarnej), ceną jednak stał się zniknięcie pośredników pomiędzy ludem a władzą. Gdy suweren się dziś gniewa, idzie prosto na frontalne zwarcie z prezydentem. Dawne tradycje polityczne protestu łączą się ze współczesnym wzburzeniem. Społeczeństwo wyczuwa, że rola jego kraju maleje w świecie. Jednak nie dzieje się to na ulicach Paryża i innych miast. Jeśli Zachód rzeczywiście traci siły i wpływy, dzieje się to w innych częściach świata, co widać dobitnie w Afryce i Azji. Już kilka lat temu w ciekawym eseju Edward Luce zastanawiał się, jak utrata siły ekonomicznej przełoży się na koniec atrakcyjności liberalnej demokracji w świecie. Teraz poznajemy odpowiedź. A sprawa polska? Nasze resentymenty, emocje wobec Zachodu, chociaż do pewnego stopnia historycznie uzasadnione, domagają się chłodniejszej analizy z dzisiejszej perspektywy. Na przetasowaniach geopolitycznych po osłabnięciu państw takich, jak Wielka Brytania po brexicie czy Francja po Macronie, wcale nie musimy wyjść dobrze. Na znaczeniu mogą zyskać państwa, których systemów wartości politycznych drastycznie nie podzielamy. Polskie spory krajowe wydają się zresztą coraz bardziej stanowić zasłonę dymną przed światem, na który nie mamy wielkiego wpływu. Wojna w Ukrainie dobrze o tym przypomina. Ostatecznie to suwerenna decyzja prezydenta Putina o ataku wojskowym, ukraińska decyzja o stawieniu jej czoła oraz amerykańska o udzieleniu pomocy - przesunęły zainteresowanie w stronę naszego regionu. W dużej mierze skazani jesteśmy na rolę obserwatora. Niektórzy mogą sobie co najwyżej retorycznie dodawać animuszu, choćby poprzez słowa: "Dobrze im tak!" - na tle historii. Moralnie nie podnosi nas to zbyt wysoko. Ale ważniejsze, że obecna wojna w Ukrainie przekonała nas o tym, że gdyby zmierzch Zachodu naprawdę nastąpił, gdyby Unia Europejska i NATO kiedyś wylądowały na śmietniku historii - my znaleźlibyśmy się tam wraz z nimi, kto wie, czy nie w pierwszej kolejności.