Ambasador Chin we Francji Lu Shaye "popłynął" w wywiadzie dla francuskiej telewizji LCI. W pewnym momencie zasugerował, że sprawa Krymu nie jest taka prosta, jak tego chciałaby Ukraina i jej sojusznicy. Wedle prawa międzynarodowego, dyplomata snuł swoje rozważania, nawet kraje byłego Związku Radzieckiego nie wykazują się pełną suwerennością. Zagotowało się. I nie bez powodu. Po pierwsze, chińscy dyplomaci nie są znani z przypadkowych "chlapnięć" językiem. Przeciwnie, słyną z wyżyn ezopowego języka dyplomacji, który domaga się później tęgich wysiłków komentatorskich. Co więcej, to nie żadna przypadkowa postać w przypadkowym kraju zabiera głos. Ambasador Chin we Francji to pierwsza liga dyplomacji Państwa Środka. Wypowiada się tuż po przyjacielskiej wizycie prezydenta Emmanuela Macrona w Pekinie. Interesy państw, które szukają trzeciej drogi pomiędzy USA a Rosją, jak widać, niekiedy spotykają się w realu. Na takich dyplomatycznych schadzkach gorzej wychodzą liberalni demokraci, którzy wystawiają deklarowane wartości na próbę. Po władzy autokratycznej spotkanie z przeciwnikiem spływa jak po gęsi. Wykorzystują koniunkturę międzynarodową, w kraju nie mają wolnych mediów ani wolnych wyborów, więc robią, co chcą. Dość spojrzeć na mapę, by orzec, że moralnej presji Paryża na pewno się nie obawiają. Do kogo bliżej? Ważniejsze zatem jest to, że, i tu po drugie, wypowiedź ambasadora Chin bliższa była linii prezydenta Władimira Putina niż prezydenta Macrona. Próby wyznaczania geopolitycznej "trzeciej drogi" nie uchylają przecież pytań o to, komu w sytuacji konfrontacji jest czy będzie bliżej - do kogo. Ostatecznie na scenie międzynarodowej rządy demokratów chętniej zbliżają się do siebie, tak jak rządy autokratów do siebie. Nie ma tu żadnej niespodzianki. Nikt, kto sprawuje władzę w tej czy innej formie, nie chciałby się przecież zamienić miejscami. Przeciwnie, ogranie przeciwnika ideologicznego wydaje się jedną z najważniejszych motywacji do działania międzynarodowego. Zbyt często demokraci chcieliby widzieć w autokratach kogoś podobnego do siebie, kogoś, kto nie przekroczy pewnych czerwonych linii. Wiemy to doskonale od czasów polityki "appeasementu" premiera Wielkiej Brytanii Neville'a Chamberlaina. W sytuacjach dramatycznych zmian, jak obecnie, owe pobożne życzenia nie są niczym więcej niż tym czym są: pobożnymi życzeniami. Obalić ład Po trzecie, podważanie suwerenności Litwy, Łotwy i Estonii przez ambasadora Chin to po prostu polityka wzruszania obecnego ładu międzynarodowego. Właśnie dlatego nikogo nie powinno zwieść późniejsze dementi rzeczniczki chińskiego MSZ. Oto znów balon próbny został wypuszczony - podobnie jak niedawne chińskie balony fruwające "niechcący" nad Ameryką Północną. Prezydent Xi Jinping żywi do Zachodu i jego wartości nieskrywaną niechęć ideologiczną. Dawne upokorzenia Chin stanowią doskonałe paliwo dla obecnego resentymentu - ten z kolei stanowi paliwo do podważania obecnego ładu światowego i przesuwania kolejnych granic. Obecna władza nie zrezygnuje z Tajwanu, co więcej, zapowiada, że jego "powrót" powinien odbyć się za życia obecnej generacji polityków. Wypowiedź dyplomaty chińskiego wydaje się bardzo ważna. Wzruszanie ładu światowego nie ogranicza się tylko do tej czy innej części globu. Przeciwnie, podważanie istniejących granic międzypaństwowych przez autokratów odbywa się bowiem hurtowo. Stąd wniosek, że skoro Tajwan nie powinien być suwerenny, to także państwa nadbałtyckie mogą wrócić pod parasol Moskwy. Ataki ideologiczne na Zachód to ataki na porządek świata, który po 1989 roku w naszej części globu na pewien czas przyniósł spokój. Wiemy, że niekiedy polscy politycy, jak Macron w Pekinie, usiłują szukać "trzeciej drogi" między despotycznym Wschodem a "zgniłym" Zachodem. W sytuacji konfrontacji potęg to niedorzeczne mrzonki, o czym - bardziej chcąc niż nie chcąc - przypomniał nam chiński dyplomata. Jarosław Kuisz