Beczka prochu
Donald Trump - ten samozwańczy strażnik "cywilizacji białego człowieka" - jest iskrą zbliżającą się do wielkiej beczki prochu, na której jako ludzkość siedzimy. A zaślepiony zachodni liberalny świat ciągle nie widzi, że w dużej mierze sam doprowadził do triumfu tego i innych dżokerów współczesnej polityki.
Strach przed Donaldem Trumpem, jaki udziela się nie tylko amerykańskim elitom demokratycznym, jest symptomem kryzysu całego liberalnego Zachodu, który nie umie lub nie chce zauważyć, że przegrywa wojnę o rząd dusz. A sam Trump - populista nowego typu, samozwańczy strażnik "cywilizacji białego człowieka", piewca totalnego relatywizmu - jest odpowiedzią na ignorowanie przez mainstream realnych wyzwań współczesności. Lub na nieżyciowe, umoczone w ideologiach rozwiązania, które nie usuwają żadnych problemów.
Niekontrolowane chamstwo
Dla coraz większej części obywateli, wychowywanych przez pstrokatą pustkę, niekontrolowane chamstwo i wszechobecne ćwierćprawdy mediów społecznościowych, ktoś taki jak Trump jawi się jako prawdziwy ratunek, choć w istocie jest zwiastunem rozpadu znanego nam świata.
Język, jakiego używa, już dawno nie należy do politycznego uniwersum Zachodu, który został zbudowany na prymacie prawa nad siłą, wierzył w umowę społeczną, a konflikty rozwiązywał za pomocą procedur i przy użyciu instytucji, a nie szantażem, obelgą, groźbą, telefonami do Putina czy okrzykami "bo ja tak chcę".
W wymiarze politycznym sprawa jest dobrze opisana, ponieważ były prezydent Stanów Zjednoczonych, który lada dzień może wrócić do Białego Domu, jest oskarżany o wspieranie proputinowskiej prawicy czy wprost rosyjskiego dyktatora, niechęć do pomagania Ukrainie, wrogość wobec Unii Europejskiej, a przede wszystkim o nieprzewidywalność.
W dobie pogłębiających się kryzysów geopolitycznych, militarnych, społecznych, kulturowych, moralnych na całym globie ktoś taki jak Trump jest iskrą zbliżającą się do wielkiej beczki prochu, na jakiej jako ludzkość siedzimy.
Nikt nie uzdrowi świata
Polscy politycy, którzy podzielili się na kibiców Trumpa lub jego rywali, często nie rozumieją, że w tej rozgrywce wcale nie chodzi o zwycięstwo republikańskich czy demokratycznych wartości. Ani o to, jaki po tych wyborach zawieje wiatr nad rodzimą elekcją.
Z punktu widzenia polskiej racji stanu ważne jest oczywiście to, by polityka powstrzymywania Putina była utrzymana, a to gwarantuje Kamala Harris. Ale w kontekście międzynarodowym ani zwycięstwo Trumpa, ani kandydatki Partii Demokratycznej nie będzie miało funkcji uzdrawiającej.
W przypadku Harris największa obawa jest taka, że obecna wiceprezydent nie będzie umiała być rzeczniczką odwrócenia erozji Zachodu, bo po prostu nie rozumie przyczyn tego procesu, będąc jego częścią.
Nie ma też pomysłu na to, jaką odpowiedź dać swoim przeciwnikom i wrogom z polaryzacyjnej wojny. Ani świadomości, że nie ma powrotu do w miarę stabilnej epoki równowagi sił, w której hegemonia Stanów Zjednoczonych była niekwestionowana.
Zachodni świat nie posłuchał ostrzeżeń swojego wielkiego krytyka, jakim zwłaszcza w pierwszych książkach był wybitny francuski pisarz Michel Houellebecq, i nie zajął się w porę ani złudzeniem cieplarnianej wolności, ani imigracją, ani gniciem relacji społecznych, ani klimatem, ani nawet zaburzeniem równowagi między dyktatem popadającej w jałowe dyscypliny nauki a dyktaturą święcącej triumfy szarlatanerii.
Zamiast tego zaproponowano protezę politycznej poprawności, woke culture, cancel culture, nową sztuczną moralność, destrukcję różnicy płciowej, fatalnie przygotowaną i upolitycznioną elektryfikację motoryzacji czy bezkrytyczną otwartość, która zaowocowała swoim przeciwieństwem, czyli pęczniejącą ksenofobią.
"Cóż poczniemy teraz?"
W optyce zwolenników Trumpa i innych dżokerów współczesnej polityki to właśnie oni przyniosą zbawienie takiemu pokawałkowanemu, chylącemu się ku upadkowi światu, który nie udźwignął pięknych idei, jakie sławił, i zamienił je w swoje własne karykatury.
Przypomina się wiersz Konstandinosa Kawafisa "Czekając na barbarzyńców", w którym tytułowi oczekiwani barbarzyńcy - znudzeni deklamacjami i przemowami świetnych retorów, olśnieni "blaskiem przepysznych szmaragdów" - jednak nie przybyli od żadnej granicy. "Bez barbarzyńców - cóż poczniemy teraz? / Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem" - kończył złowieszczo poeta.
Dziś już wiemy, że znudzony sobą zachodni świat doczekał się wreszcie. Barbarzyńcy nadeszli z wewnątrz.
Przemysław Szubartowicz