W Stanach Zjednoczonych przez wiele dziesiątków lat istniał i - zdaje się - istnieje dalej zwyczaj, że nie tylko poszczególne media, ale i poszczególni dziennikarze ogłaszają: jestem za tym kandydatem na prezydenta. W Polsce popularniejsze jest niestawianie tej jednej kropki nad "i". Możemy widzieć gołym okiem, że dany komentator kocha jedną partię, a nienawidzi drugiej. A jednak tego jednego zdania wypowiedzieć nie chce. Bo chce móc powiedzieć: jestem niezależny. Mnie się jeden jedyny raz zdarzyła taka deklaracja. Przy okazji przedostatnich wyborów samorządowych zapowiedziałem, że zagłosuję na Jana Śpiewaka jako kandydata na prezydenta Warszawy. Tyle że nie był to głos za żadną partią. Bo za Śpiewakiem nie stała żadna większa struktura. Był to jednorazowy głos protestu, wyjścia poza rytualną polaryzację, jałową zwłaszcza na poziomie pojedynczego miasta. Skądinąd głosować zdarzyło mi się w ten sposób kilka razy. Ale się tym nie chwaliłem. Harris: globalny postęp A tu nagle naszła mnie myśl: wypowiem się w sprawie starcia Kamala Harris-Donald Trump. Szkody żadnej w tym nie będzie. Choć już dawno amerykańskie wybory się zglobalizowały, choć Donald Tusk stał się "demokratą", a Marcin Mastalerek - "republikaninem", to przecież wpływu na amerykańską elekcję nie mają i mieć nie będą. Dominik Tarczyński, europoseł PiS zapowiadał, że będzie jeździł do USA agitować amerykańską Polonię. Nie wiem, czy pojechał. Ale zdaje się, że i bez niego ma ona wyrobione zdanie. Tym bardziej moja deklaracja jest pozbawiona jakichkolwiek konsekwencji. Więc piszę tę deklarację. Tyle że opanował mnie natychmiast przeklęty hamletyzm. Niektórzy zdążyli go w przeszłości nazwać "zarembizmem". Więc nie tyle "zagłosuję" w amerykańskich wyborach, co zbiorę "za" i "przeciw". Mam nadzieję, że mi wybaczycie. Jeśli myślę z nadzieją o wygranej Donalda Trumpa, a z obawą o jego porażce, to przede wszystkim z jednego powodu. Owo zglobalizowanie czyni z tego starcia wybory światowe, wbrew wszelkim różnicom w realiach poszczególnych krajów. Kamala Harris nie reprezentuje dawnych amerykańskich demokratów, partię większej społecznej wrażliwości i reprezentowania różnych wykluczonych. To znaczy w programie tej partii takie elementy miejscami pozostały, toteż nieprawda, co piszą w Polsce konserwatywni komentatorzy, że to partia wielkich korporacji, a Trump z Vance’em - ludzie pracy. Te podziały są bardziej skomplikowane. Ale na skutek przemian amerykańskiej i światowej polityki ona reprezentuje przede wszystkim globalną polityczną poprawność. Tych wszystkich, którzy głoszą, że "postęp" to ruch w jedną stronę, a oni wiedzą w którą. Feministek, zwolenników nieograniczonej aborcji, aktywistów mniejszości seksualnych i zwolenników zakwestionowania wszelkiej amerykańskiej, a tak naprawdę światowej tradycji, w imię ochrony wszelkich mniejszości. Kamala Harris zapowiada świat bez religii, bez ojczyzny, świat pełnego zawstydzenia własną historią. To nie jest mój świat. Mój głos na Trumpa byłby głosem przeciw jego wrogom. W Polsce między innymi Adam Michnik i na odległość Anne Applebaum zdążyli już obwołać go faszystą (choć ta ostatnia - także sukcesorem Stalina). Taki opis polityki oznacza, że wszelkie słowa tracą sens, że polityczne diagnozy stają się głupią inwektywą. W samej Ameryce ten nurt jest przemożny. Jeśli padło porównanie wiecu Trumpa do wiecu jakiejś partyjki nazistowskiej z roku 1939 (to samo miejsce: Madison Square Garden), to oznacza, że ktoś chce wierzyć w kompletną fikcję. Chce uważać połowę mieszkańców USA za zwolenników nazizmu. Mieszkańców kraju, który na takie ruchy był zawsze odporny jak mało który. Na pewno bardziej niż Europa. Czytam w szacownej polskiej "Polityce", że zostało już ustalone (przez kogo?), że Trump to faszysta. Jakie dowody? Atakuje mocno swoich przeciwników i opowiada się za restrykcjami dla imigrantów (w domyśle rasista). Ten pierwszy argument czyniłby faszystą innego Donalda - Tuska. Ten drugi oznaczałby, że przez więcej niż połowę XX wieku cała Ameryka była faszystowska, bo uważała powstrzymywanie imigracji za aksjomat. Takie twierdzenia to triumf głupoty nad rozumem, nieuctwa nad wiedzą. Po zamachu na Trumpa Tomasz Lis pocieszył swoich wyznawców. "Adolf Hitler przeżył zamach pułkownika Stauffenberga w lipcu 1944 roku, uznano to za cudowne ocalenie, ale w niespełna rok później przecież jednak zginął. Miejmy więc nadzieję". "Chyba czas zabrać się za pisanie książki 'Z dziejów szaleństwa w Polsce'" - napisałem w odpowiedzi. "Nie dogonimy Stanów Zjednoczonych w niczym innym, ale świrów mnożymy równie skutecznie". Przy obecnym zglobalizowaniu amerykańskiej polityki porażka Trumpa to być może wyrok na prawicę w różnych krajach. I może nie byłoby się czym tak bardzo martwić, gdyby nie to, że mainstreamowa europejska centrolewica zdradza coraz mocniejsze aspiracje monopolistyczne. Że poprzez różne instytucje (także Unii Europejskiej), reguły i zwyczaje chce dekretować wspomniany wyżej "postęp" jako coś przesądzonego raz na zawsze. Trump chce go powstrzymywać, choć nie zawsze umie powiedzieć, w imię czego. W warunkach polskich tę centrolewicę reprezentuje Koalicja 15 Października. Wybory w wielkich Stanach Zjednoczonych są próbą generalną przed wyborami w małej Polsce. Ile bym nie miał pretensji i żalów do polskiej prawicy, nie chcę wiecznego monopolu Donalda Tuska. Mój strach przed Trumpem "Faszysta" Trump pozwalał jako prezydent na niekorzystne dla siebie wyroki sądów i na cenzurowanie go w mediach, w końcu zaś na własną przegraną w wyborach. Polscy "autorytaryści" owszem przebudowali czy przejęli kilka instytucji, ale też odeszli od władzy. I teraz po ich odejściu budowany jest w Polsce system, w którym władzę i rację ma mieć zawsze jedna strona. W akompaniamencie "antyfaszystowskiej" retoryki. Pilnować tego będą cenzorzy ustanowieni ustawą "o mowie nienawiści". Na koniec jednak, żeby nie było za prosto, napiszę, że obawiam się prezydentury Trumpa. Po pierwsze, nie jestem wcale pewien, czy to właściwy lider walki z polityczną poprawnością. Przecież to odpychający, toksyczny typ. Z drugiej strony konserwatysta to raczej przypadkowy - by przypomnieć jego zaangażowanie, już w roli prezydenta, na rzecz agendy LGBT. Propaganda jego przeciwników przedstawia go jak chrześcijańskiego fundamentalistę. Ale to nieprawda. Gdybym był Amerykaninem, bałbym się jego prezydentury z jednego zasadniczego powodu. Trump specjalizuje się w wyliczaniu bolączek. Jego recepty są niejasne, niedopracowane, ogólnikowe. Przestrzegał przed imigracją, ale przez cztery lata prezydentury niewiele zdołał zrobić aby ją powstrzymać. Z innymi punktami zresztą zmieniającego się programu było jeszcze gorzej. Jako Polak boję się jego zapowiedzi "zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej". Tym, którzy mówią, że to tylko retoryka, że chodzi o pozyskanie izolacjonistów, że podczas pierwszej kadencji nie okazał się prorosyjski, odpowiem: pokaż mi swoich przyjaciół, a powiem ci, kim jesteś. To Tucker Carlson, rzeczywisty sojusznik interesów Putina w USA, siedział przy nim na republikańskiej konwencji. Polscy "trumpiści" udają, że tego nie widzą, albo naprawdę niewiele rozumieją. Przestrzegam was: jak zacznie być konstruowane z inicjatywy Trumpa nowe rosyjsko-ukraińskie Monachium, zostaniecie uznani za współwinnych. Oczywiście, własną wersję owego Monachium ma lewicowy kanclerz Niemiec Olaf Scholz. Oczywiście, strategia demokratów też ma swoje słabości i przede wszystkim swoje granice. Kamala Harris, poza tym, że jest żadną liderką na ciężkie wojenne czasy, nie ma pomysłu na powstrzymanie Putina. Ale boję się, że Trump zastąpi hamletyczną bojaźliwość otwartym cynizmem. I że dotyczyć to będzie nie tylko samej Ukrainy - nawet jeśli dziś pozujący na macho republikanin zapewnia, jak bardzo kocha Polaków i jak chciałby im pomóc w rozgrywce z Niemcami. To może dotyczyć interesów całego naszego regionu: wschodniej Europy. Może choć pewnie nie musi. Na polskiej prawicy widzą to tylko nieliczni (profesor Żurawski vel Grajewski) i też mówią o tym niekonsekwentnie. Zawsze mogą się zasłaniać tym, że Trump jest nieprzewidywalny, nie do odczytania. Stałe jest tylko jego wielkie ego, jego hucpa. Na szczęście ani pan profesor, ani tym bardziej ja, nie wybieramy amerykańskiego prezydenta. Choć moim zdaniem zawsze lepiej być świadomym zagrożeń niż otaczać samych siebie watą fikcji, złudzeń, urojeń. W sprawie Trumpa jestem za a nawet przeciw. Zarazem polityka naprawdę bywa sztuką wybierania mniejszego zła. Ale warto przynajmniej mieć tego świadomość, a nie łykać frazesy jak pelikan (nie wiem, skąd to porównanie). ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!