Zaskoczenie łatwością lądowego ataku wyrażane jest na Wschodzie i na Zachodzie. Jednak przypomina ono o absurdalnej zasadzie, którą po cichu przyjęto po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny w lutym 2022 roku: "Nie wolno atakować terytorium Rosji". Owa reguła została wykuta głównie na Zachodzie, który obawiał się atomowych gróźb prezydenta Putina. Moskwa wydawała z siebie kolejne pomruki, mimo że od pewnego czasu Ukraińcy tę zasadę powoli łamali. Była ona bowiem fundamentalnie niesprawiedliwa i militarnie niedorzeczna: oto Rosjanie atakowali terytorium ukraińskie bez jakiegokolwiek skrępowania, działania wojenne toczyły się wyłącznie na obszarze państwa zaatakowanego. Możliwości strategiczne i taktyczne Kijowa były sztucznie krępowane. Co się zmieniło? Społeczeństwo ukraińskie jest wyczerpane wojną. Morale armii osłabło. Podobnie jak dopływ rekrutów. W obliczu niekorzystnej sytuacji militarnej w Donbasie można było się obawiać konsekwencji politycznych. Tym bardziej, że listopadowe wybory w USA zbliżają się wielkimi krokami. Owszem, zwolennicy demokratów już widzą Kamalę Harris w Białym Domu. Jednak społeczeństwo prowadzące wojnę musi być bardziej trzeźwe. Możliwość powrotu Donalda Trumpa do władzy nie może być wykluczona, czego dowodem rozmaite sondaże (choćby znaczącego wzrostu popularności populistycznego polityka w porównaniu do lat 2016 i 2020). Gambit ukraiński w dużej mierze polega na przełamaniu tabu - bezpośrednim ataku na Rosję - i to w pełnej skali. I założeniu, że Kreml nie będzie zrzucać bomb A na swoje terytorium. Niedorzeczne komentarze Po latach cierpień zdjęcia uciekających Rosjan, choćby niewinnych, przynoszą Ukraińcom moment katharsis. Ile można znosić jednostronnego prowadzenia wojny? Owa niepisana konwencja o nieatakowaniu terytorium Rosji doprowadziła do tego, że - jak się okazało - całe połacie tego kraju nie są bronione. To zwiększało operacyjne możliwości Kremla. Jak się dowiadujemy, dopiero teraz trwa przerzucanie wojsk z Królewca. Litwini już mówią o zdemilitaryzowaniu tego obszaru, co oczywiście jest słuszne, ale pozostaje w sferze pobożnych życzeń. Na Zachodzie zaś trwa racjonalizowanie zaskoczenia. I trudno nie zauważyć różnicy pomiędzy reakcjami w Warszawie i Wilnie a reakcjami w stolicach państw Europy Zachodniej i USA. U nas entuzjazm, tam pytania o odwet Putina. U nas zachęty do demilitaryzowania fragmentów Rosji, tam refleksja nad celowością działań Kijowa. W doniesieniach prasowych najmroczniejsze jest porównywanie desperackiej akcji broniącego się kraju do roku 1941 albo bitwy pod Kurskiem. Od rozpoczęcia ukraińskiego ataku usłyszałem te bezmyślne analogie w mediach zachodnich dziesiątki razy. To dopiero absurd. I jakże politycznie szkodliwy. Jakiekolwiek, nawet tak mgliste porównania w zachodnich mediach do ataku III Rzeszy, wpisują się przecież w propagandową narrację Kremla. I dalej sugerują, że to nie Rosja jest agresorem, ale że znów najeżdżana jest z Zachodu. I że znów szykuje się starcie pod Kurskiem, niemal "jak w czasach II wojny światowej". To odwracanie znaczeń. Nieprawdopodobna jest szkodliwość dziennikarzy, którzy tak bawią się budowaniem narracji dokoła bieżących wydarzeń. Atakowany staje się agresorem. Współczesny faszysta staje się antyfaszystą. Nie możemy pozwalać na takie zabawy z historią w demokratycznych mediach naszych sojuszników z NATO. Warto obnażać te pseudoerudycyjne wywody. Ostatecznie mamy do czynienia tylko z desperacką akcją kraju dzień w dzień niszczonego pociskami i dronami. I chwilą nadziei. Jarosław Kuisz